Bardzo się cieszę z sukcesu Doroty Masłowskiej. Cenię sobie „Pawia królowej” i „Wojnę polsko-ruską”. Masłowska zaimponowała mi tym, jak podeszła do znanego z muzyki pop problemu „drugiego albumu” – podbiła sobie poprzeczkę jeszcze wyżej i w drugiej powieści sięgnęła po jeszcze ambitniejszy ekperyment językowy.
Jako niestrudzonego poszukiwacza internetowych szajb fascynuje mnie zjawisko „antyfandomu” Masłowskiej. Chyba żaden polski pisarz nie ma tak wiernej rzeszy antyfanów, wszędzie starających się wcisnąć swoje komentarze typu „jaka to straszna grafomanka”.
Oczywiście, ten antyfandom jest zjawiskiem wewnętrznie sprzecznym – dla normalnego człowieka brak zainteresowania jakimś pisarzem to – well – brak zainteresowania. Mnie na przykład nie ruszają powieści Musierowicz, więc nie uczestniczę w dyskusjach na ich temat, niespecjalnie też interesuję się ewentualnymi nagrodami, jakie zdobywają.
Poziom obsesyjnej wrogości to dobry probierz wartości dzieła sztuki – gdyby internet istniał w czasach impresjonistów, też by przecież na francuskich portalach aż huczało od psycholi wypowiadających się stanowczo przeciw. Myślę, że wiem skąd się wzięła obsesja wrogów Masłowskiej.
Podobne kontrowersje budził film „Wesele” Smarzowskiego. Wśród jego zaciekłych wrogów był nawet mój kolega z działu, wybitny krytyk filmowy, który z podobnym uporem w kolejnych swoich tekstach wciąż wracał do tego, jakie to „Wesele” było okropne.
„Filmy Wajdy, Hasa, Konwickiego leczyły widzów z kompleksów nabytych w wyniku tragicznej historii, złego ustroju” – pisał ów krytyk skarżąc się jednocześnie na to, że „Wesele” to „czysta Schadenfreude”. Otóż za to właśnie podobał mi się i film Smarzowskiego i książki Masłowskiej.
Od jakichś dwustu lat nasza kultura zajmuje się głównie produkowaniem usprawiedliwień. Że wszystkiemu winni zaborcy. Albo wojna. Albo kapitalizm. Albo komunizm. Albo trudny okres transformacji. Albo po prostu Układ.
Prywatnie mam już takich usprawiedliwień powyżej uszu. Kurna, od upadku komunizmu minęło już tyle lat, że rówieśniczki Polskiej Wolności można już legalnie bzykać. Jak długo jeszcze będziemy udawać, że ten syf dookoła nas to nie nasza wina?
Proza Masłowskiej nie daje takich usprawiedliwień. Opisuje kijowy kraj po którym porusza się smętna palanteria taka, jak ten nieszczęsny skin, ten obleśny gwiazdor pop, ta żałosna sklepowa. Bohaterowie Masłowskiej są równie antypatyczni jak bohaterowie komedii Smarzowskiego. Ale są też prawdziwi. Właśnie to tak bardzo drażni odbiorcę, tak bardzo zmusza go do nieustannego powtarzania „ależ skąd, wcale tak nie jest, to wszystko wytwory chorego umysłu autorki/reżysera”.
Zgoda, te książki i ten film nie leczą nas z kompleksów tak jak filmy „Hasa, Wajdy i Konwickiego”. Ale my nie potrzebujemy teraz misia-pocieszyciela, który nas pogłaska po główce, biedne małe sierotki co to autostrad budować nie potrafią i idiotów sobie do rządu wybierają. Potrzebujemy wstrząsu, żeby się wreszcie zabrać do roboty. Dlatego kultura szoku jest nam teraz bardziej potrzebna od kultury krzepienia serc i leczenia z kompleksów.
Obserwuj RSS dla wpisu.