Przy oglądaniu hollywoodzkich blockbusterów często mam taki problem, że za bardzo sympatyzuję z postacią negatywną i w efekcie happy end mnie nie cieszy. Alan Rickman w „Szklanej pułapce” jest na przykład tak sympatycznym szwarcharakterem, że zamiast życzyć zwycięstwa Bruce’owi Willisowi wolałbym raczej, żeby obaj się jakoś dogadali dzieląc szmal fifty-fifty.
Najgorzej oczywiście gdy pozytywna postać jest jakimś irytującym palantem z gatunku takich, których nie cierpię w realu. W „Nocnym jastrzębiu” życzyłem sukcesu „złemu” Rutgerowi Hauerowi a nie „dobremu” Sylvestrowi Stallone. A już wyjątkowo nie cierpię debilowatych All-American-Heroes kreowanych przez Harrisona Forda. Gdy walczą z tak fajnymi aktorami jak Gary Oldman czy Sean Bean cała moja sympatia jest po ich stronie, dlatego ranking zaczynamy od niejakiego Seana Millera, bojownika o wolność Irlandii z „Patriot Games”.
„Whatever you say, Mr Reagan” – antycypując nadejście kaczyzmu w Polsce, dystrybutor na wszelki wypadek nie przetłumaczył tego tekstu w kinowej wersji pierwszego „Matriksa”. Dwa następne „Matriksy” obsysają z wielu powodów, wśród których niewątpliwie jest brak tak fajnej postaci negatywnej jak Cypher.
Jego wszeteczny urok polega na tym, że nie jest to taki sobie zwykły sługus „Matriksa”. To facet, który głęboko porównał wszystko to, co mają do zaoferowania Dobro i Zło i podjął staranny, przemyślany wybór. Może miał rację?
Co do mojej osobistej filozofii dobra i zła, bardzo blisko mi do wizji zarysowanej przez J.K. Rowling. Zło w cyklu o „Harrym Potterze” to coś w rodzaju samopowielającego się nieszczęścia. Najskrajniejszym przykładem jest oczywiście Tom Riddle, którego krzywdy zaznane w dzieciństwie doprowadziły do obsesyjnego pragnienia zemsty i przekształcenia się w Lorda Voldemorta.
Przykład Riddle’a jest tak skrajny, że aż całkiem jednoznaczny, dlatego zamiast niego na listę trafia Draco Malfoy – typek z jednej strony wredny ale z drugiej zasługujący na współczucie. Bycie synem Lucjusza Malfoya samo w sobie musi być przecież piekłem. To codzienne nieustające upokorzenie jakie Malfoy znosi ze strony własnego ojca stoi za całym jego złem.
Szósty tom daje, jak wiadomo, jakąś nadzieję na to, że Malfoy wyrwie się z kręgu samopowielającej się nienawiści ("krzywdzę, bo mnie krzywdzono") – no i trzymam za chłopaka kciuki. Nie zależy mi na tym, żeby poniósł za swoje grzechy jakąś spektakularną karę, bo uważam, że i tak swoje już wycierpiał.
W podobnej sytuacji jest przecież Harry Potter. Najważniejszym pytaniem dotyczącym siódmego tomu nie jest to, czy przeżyje finałową bitwę i pokona Voldemorta tylko to, czy pokona własną skłonność do rozpamiętywania krzywd – czy jednak sam stanie się kolejnym Tomem Riddle. Bo przecież w tym drugim wariancie nawet jeśli wygra, to i tak przegra.
Uważam, że ta mądrość życiowa sprawdza się zarówno w przypadku jednostek jak i całych społeczeństw. Wobec traum z przeszłości jedynym wyjściem jest olać sprawę i zacząć normalnie żyć – póki będziesz powtarzać w kółko „o jak mnie skrzywdzono, pragnę zemsty”, będziesz tylko dodatkowo krzywdzić samego siebie. Podobnie jest ze społeczeństwami wychodzącymi z jakichś traumatycznych okresów – tutaj powtarzanie „o jaka to krzywda była, rozliczyć rozliczyć” prowadzi donikąd. Należy walnąć ofiarom pomniki, bohaterom dać po orderze i zacząć normalnie żyć – autostrady budować, na przykład.
Obserwuj RSS dla wpisu.