Słuchanie „Muse” traktuję trochę jak „guilty pleasure” – przyjemność, do której się właściwie wstydzę przyznawać. W dzisiejszych czasach jak ktoś się czegoś wstydzi to wywala to na bloga, a więc wywalam i ja.
Kiedy miałem mniej więcej tyle lat co mój najstarszy syn teraz, ideałem muzyki był dla mnie heavy metal – zwłaszcza pierwsza płyta Iron Maiden, na której gitary a to rąbią bezlitosny, mechaniczny rytm a to przechodzą w radośnie anarchiczne solówki. Miałem wtedy nawiasem mówiąc bardzo długie włosy.
Wyrosłem z tego nie od razu – jeszcze był etap pośredni, jakim było poszukiwanie podobnej estetyki w bardziej wyszukanych formach, takich jak King Crimson, Pink Floyd czy orkiestrowe aranżacje Jona Lorda. Gdzieś w drugiej klasie liceum dopiero nadszedł czas wielkich postrzyżyn i definitywnej przesiadki na punk i new wave.
Na metalowe solówki i kingcrimsonowe aranżacje zacząłem spoglądać przez pryzmat efektu Westermarcka – to co nam było bliskie w dzieciństwie zaczynamy po osiągnięciu dojrzałości reprodukcyjnej uznawać za totalny obciach i zaprzeczenie sex-appealu (ewolucja wstawiła nam to w czachy jako blokadę przed kazirodztwem).
I właściwie pierwszym poważnym przełamaniem tego tabu był dla mnie „Newborn” Muse z 2001 roku. Ja pierniczę! Melodyjka najpierw grana delikatnie, jakby na pozytywce, potem rąbana na przesterowanych gitarach, wokalista śpiewający tak jakby szlochał, z głośnym i nieukrywanym nabieraniem powietrza w usta, a przede wszystkim szalone rytmiczne solo ruszające w czwartej minucie utworu – natychmiast pognałem po płytę.
Owszem, czułem się trochę robiony w konia – miałem wrażenie, że przykrojono całą tę muzykę specjalnie dla kogoś z podobnymi do mnie wspomnieniami z młodości. Ale czymże jest sztuka, jeśli nie dobrowolnym poddawaniu się robieniu w konia?
Najnowsza płyta Muse jest w tym jeszcze bardziej bezwstydna. Z początkowej fascynacji dwoma piosenkami słusznie wybranymi na promujące single – „Supermassive Black Hole” i „Starlight” – zacząłem w końcu coraz częściej słuchać końcowego „Knights Of Cydonia”. To jest po prostu orgia długowłosej estetyki mojego dzieciństwa – wokaliza a la chórki Queen, kiczowata podniosłość w stylu Black Sabbath, minoderyjna buntowniczość Judas Priest, a na dokładkę staroświeckie syntezatory mające emulować nastrój pulp sci-fi z piosenki „Telstar”, co do której z kolei pan Matthew Bellamy ma zapewne swoje własne freudowsko-westermarckowskie podejście.
Dla mnie bomba, ale chyba nie powinien tego słuchać nikt przed trzydziestką.
Obserwuj RSS dla wpisu.