Currently playing (11)

Słuchanie „Muse” traktuję trochę jak „guilty pleasure” – przyjemność, do której się właściwie wstydzę przyznawać. W dzisiejszych czasach jak ktoś się czegoś wstydzi to wywala to na bloga, a więc wywalam i ja.
Kiedy miałem mniej więcej tyle lat co mój najstarszy syn teraz, ideałem muzyki był dla mnie heavy metal – zwłaszcza pierwsza płyta Iron Maiden, na której gitary a to rąbią bezlitosny, mechaniczny rytm a to przechodzą w radośnie anarchiczne solówki. Miałem wtedy nawiasem mówiąc bardzo długie włosy.
Wyrosłem z tego nie od razu – jeszcze był etap pośredni, jakim było poszukiwanie podobnej estetyki w bardziej wyszukanych formach, takich jak King Crimson, Pink Floyd czy orkiestrowe aranżacje Jona Lorda. Gdzieś w drugiej klasie liceum dopiero nadszedł czas wielkich postrzyżyn i definitywnej przesiadki na punk i new wave.
Na metalowe solówki i kingcrimsonowe aranżacje zacząłem spoglądać przez pryzmat efektu Westermarcka – to co nam było bliskie w dzieciństwie zaczynamy po osiągnięciu dojrzałości reprodukcyjnej uznawać za totalny obciach i zaprzeczenie sex-appealu (ewolucja wstawiła nam to w czachy jako blokadę przed kazirodztwem).
I właściwie pierwszym poważnym przełamaniem tego tabu był dla mnie „Newborn” Muse z 2001 roku. Ja pierniczę! Melodyjka najpierw grana delikatnie, jakby na pozytywce, potem rąbana na przesterowanych gitarach, wokalista śpiewający tak jakby szlochał, z głośnym i nieukrywanym nabieraniem powietrza w usta, a przede wszystkim szalone rytmiczne solo ruszające w czwartej minucie utworu – natychmiast pognałem po płytę.
Owszem, czułem się trochę robiony w konia – miałem wrażenie, że przykrojono całą tę muzykę specjalnie dla kogoś z podobnymi do mnie wspomnieniami z młodości. Ale czymże jest sztuka, jeśli nie dobrowolnym poddawaniu się robieniu w konia?
Najnowsza płyta Muse jest w tym jeszcze bardziej bezwstydna. Z początkowej fascynacji dwoma piosenkami słusznie wybranymi na promujące single – „Supermassive Black Hole” i „Starlight” – zacząłem w końcu coraz częściej słuchać końcowego „Knights Of Cydonia”. To jest po prostu orgia długowłosej estetyki mojego dzieciństwa – wokaliza a la chórki Queen, kiczowata podniosłość w stylu Black Sabbath, minoderyjna buntowniczość Judas Priest, a na dokładkę staroświeckie syntezatory mające emulować nastrój pulp sci-fi z piosenki „Telstar”, co do której z kolei pan Matthew Bellamy ma zapewne swoje własne freudowsko-westermarckowskie podejście.
Dla mnie bomba, ale chyba nie powinien tego słuchać nikt przed trzydziestką.

Obserwuj RSS dla wpisu.

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.