Moja licealno-studencka młodość przypadła na ponure lata 80., więc zamiast oddawać się wszystkim tym rozrywkom dzisiejszej młodzieży takich jak larpy czy klabing robiłem z nudów różne desperackie rzeczy, w tym regularne chodzenie do kina na polskie filmy. W efekcie widziałem rzeczy, w które wy ludzie byście nie uwierzyli. Nie mam teraz na myśli typowych żelaznych pozycji rankingów najgorszych filmów polskich – dzieł Marka Piestraka, Romana Wionczka czy łże-musicalu „Miłość z listy przebojów” (choć na tym też byłem!). Mam na myśli filmy bardzo ambitne, z wielkim zadęciem i przytupem, popadające przez to jednak w nieświadomą autoparodię.
„Przyśpieszenie” Zbigniewa Rebzdy (1984) to klasyka gatunku. Czterdziestoparoletni filmowiec nakręcił film o czterdziestoparoletnim filmowcu (Kolberger), który nie ma pomysłu na film, więc ucieka na planie w fantazje – głównie erotyczne, najczęściej na temat swojej żony (Tyszkiewicz), ale też na temat grających w jego filmach aktorek (w tym Szapołowskiej), z którymi łączą go romanse (a może to też tylko fantazje?). Na koniec próbuje popełnić samobójstwo, ale to też mu się nie udaje. A wszystko przez to, że prześladuje go komuna. Tylko patrzeć, jak TVPiS to wznowi.
Dziwnie często w telewizji natykam się na „Maskaradę” Janusza Kijowskiego (1986), straszliwie pretensjonalny film o grupie młodych aktorów teatralnych, którzy buntują się nie bardzo właściwie wiadomo przeciw czemu, ale za to są bardzo młodzi i bardzo zbuntowani. To dobrze pokazuje jaką ślepą uliczką było kino moralnego niepokoju, zbudowane z aluzji typu „no bo tak naprawdę to tu o bunt przeciwko komunie chodzi, wink wink nudge nudge”.
No fajosko, ale w efekcie zamiast sympatyzować z młodymi zbuntowanymi aktorami odbierałem ich jako zgraję nadętych buców, którym nie wiadomo o co chodzi. Bardzo długo po tym filmie miałem uraz do Adrianny Biedrzyńskiej. Głównego nadętego buca grał zaś w tym filmie nie kto inny tylko sam Bogusław Linda, co świetnie korespondowało później z jego rolą w „Krollu” – gdzie fantastycznie zagrał cynicznego eks-idealistę stając się idolem cynicznej Trzeciej Rzplitej.
Idolem PRL według zatytułowanego tak filmu Feliksa Falka (1984) miał zaś być Piotr Korton, pisarz-alkoholik wzorowany na Marku Hłasce. Jego życie i śmierć chce zrekonstruować młody idealistyczny dziennikarz (Pieczyński). Próbuje mu tego zakazać jego redaktor naczelny, który mętnie tłumaczy, że to niebezpieczny temat i odmawia drukowania tekstu. Ach, ten moralny niepokój i jego wink wink nudge nudge – w latach 80. Hłasko nie był już żadnym „niebezpiecznym tematem”, wychodziły właśnie jego dzieła wybrane w charakterystycznych szmatławych okładkach.
Idealistyczny dziennikarz poznaje meneli, którzy pili z Kortonem i pod ich wpływem sam się w niego zaczyna przekształcać – nosi jego ciuchy (oblechowe, ofkors), pisze opowiadania i czyta im na głos po pijaku. Falk zwykle przedstawia w swoich filmach psycho- i socjopatów (czy żaden recenzent nie zauważył, że Chyra w „Komorniku” gra typowy przypadek bipolar disorder?). Co fajnie wypadło w „Wodzireju”, ale w „Idolu” katastrofalnie – Pieczyński w kożuchu i okularach Kortona wyglądał przede wszystkim komicznie.
Tradycyjnie moje rankingi mają tylko trzy pozycje więc na tym poprzestanę, jako dishonorable mentions wspominając tylko o „Jestem przeciw” Andrzeja Trzosa-Rastawickiego (1985), nadętym filmie o narkomanach mówiących jakimś niby-to-slangiem (rzecz jasna, nikt tu nie rzuca przekleństw mocniejszych od „motyla noga”) oraz o „Przeznaczeniu” (1983) Jacka Koprowicza, znów bardzo poważnym a przez to niezmiernie śmiesznym filmie o Kazimierzu Przerwie-Tetmajerze (Mariusz Benoit).
Obserwuj RSS dla wpisu.