Najpierw zazdrościłem Warszawiakom tego, że mają tak wielu interesujących kandydatów do wyboru (u mnie bryndza – tylko PO, PiS, LPR, żadnej lewicy). Druga tura sprawiła, że cieszę się, że tu nie głosuję. Marcinkiewicz i Gronkiewicz-Waltz to jakby uosobienie tego wszystkiego za co tak bardzo nie lubię Platformy i PiS, ale akurat na odwyrtkę.
Nie cierpię Platformy, bo nie cierpię oślizgłych sztywniaków w urzędniczych garniturach, pozbawionych własnych poglądów, sypiących niespójnymi obietnicami na prawo i na lewo, demonstracyjnie fotografujących się na studniówkach czy na boiskach piłkarskich dla zasymulowania witalności, syntetycznych produktów politykopodobnych, których każde słowo jest prześwietlane w badaniach fokusowych niczym nowy smak jogurtu. No i proszę, opisywałem typowego platformersa a wyszedł mi wykapany Kazimierz Marcinkiewicz.
Nie cierpię PiS, bo w życiu politycznym świeckiej republiki nie powinno być miejsca dla polityków podejmujących decyzje na podstawie konsultacji z Duchem Świętym, I-Ching, Koranem, Mzimu, makumbą czy innym Latającym Potworem Spaghetti. Polską prawicę połowy lat 90. uważałem za zgraję nieudaczników, czego najlepszym przykładem był tzw. Konwent Świętej Katarzyny – na którym prawicowe oszołomy wybrały największą ofermę spośród siebie, by następnie opłakiwać jej dwuprocentowy wynik w wyborach prezydenckich. No proszę, kpię sobie z PiS, a tymczasem coraz bardziej wychodzą mi kpiny z Hanny Gronkiewicz-Waltz, prezydenckiej kandydatki zjednoczonej prawicy z 1995.
Nie wiem jeszcze, które z nich przegrało – to zamrożona notka czekająca na koniec ciszy w stolycy. Ale z każdej porażki ucieszę się w tym samym stopniu. Radość psuje mi tylko to, że jedno z nich musi niestety wygrać.
Obserwuj RSS dla wpisu.