Każdy prawdziwy mężczyzna (TM) powinien mieć jakąś pasję, której kompletnie nie rozumie jego prawdziwa kobieta (TM). W moim przypadku jest to bezgraniczna sympatia do Jacka Blacka, mistrza obciachu i geniusza żenady, kreatywnego mózgu stojącego za zespołem rockowym Tenacious D, który wykonał kiedyś najlepszą rockową piosenkę świata.
Niestety – jak wyjaśnia to refren piosenki „Tribute” – muzycy zupełnie zapomnieli jak ona leciała, w każdym razie w żadnym wypadku nie tak jak „Tribute”. Który to utwór, jak sama nazwa wskazuje, jest dla tej najlepszej piosenki jedynie uniżonym hołdem.
Tekst piosenki opowiada o tym, jak pewnego dnia Szatan zażądał od zespołu Tenacious D wykonania najlepszej piosenki rockowej świata. Słuchając tej piosenki zwykle zdążę się popłakać ze śmiechu zanim jeszcze dojdzie do najmocniejszego fragmentu tekstu, który brzmi tak: „Ti tuga digga tu gi friba fligugibu uh fligugigbu uh di ei friba du gi fligu fligugigugi flilibili ah fligu wene mamamana Lucifer!”.
Jest jakiś fascynujący paradoks w tym, że muzyka rockowa z jednej strony kojarzy nam się z ludźmi so-cool-it-hurts takimi jak Courtney Taylor-Taylor, o którym pisałem w tym cyklu parę odcinków temu. Z drugiej zaś kojarzy nam się z obciachem, ze zdziczałymi nerdami takimi jak Lester Bangs, z zaniedbanymi dziewczynami jak Janis Joplin, z Ostatecznym Zaprzeczeniem Kulerskości jakim jest tzw. gra na gitarze powietrznej. I jeśli chodzi o rockowe O.Z.K., nie ma chyba muzyka i komika, który odgrywałby to lepiej właśnie od Jacka Blacka.
Te dwa ekstrema w jakiejś zdumiewającej komplementarności razem składają się na estetykę rocka, niczym kulerskie in i obciachowe yang. Jak to się dzieje? Można by pewnie o tym napisać najwspanialszy esej świata i chyba kiedyś go już nawet miałem w głowie, ale zapomniałem. Ta notka w blogu jest dla niego tylko uniżonym hołdem (oczywiście, tamten esej leciał zupełnie inaczej).
Obserwuj RSS dla wpisu.