Kwietniowy ranking od czapy poświęcę czemuś, co podnieca mnie zdecydowanie bardziej od polityki – czyli intrygującym kobietom w intrygujących samochodach. Zrobiłem sobie szybką łże-psychoanalizę zastanawiając się, co mnie właściwie podnieca w takim widoku, ale nie doszedłem do żadnych konkluzji.
Chodzi chyba po prostu o niebanalność. Mężczyzna w ciekawej bryce zawsze prowokuje komentarz, że po prostu sobie przedłuża. Tymczasem kobieta, która wybrała coś wychodzącego poza pragmatyczne „bo ja tym tylko jeżdżę od punktu A do punktu B” sugeruje, że jest w niej coś specjalnego, jak w Scarlett Johansson w „Match Point”.
Numerem jeden rankingu jest dla mnie Helen Mirren jako Elżbieta II w „Królowej” Frearsa – oczywiście, za kierownicą Land Rovera Defendera. Mirren jako królowa to w ogóle najbardziej intrygująca rola kobieca roku 2006. Land Rover 110, samochód ekstremalnie spartański – którego sam bym sobie w życiu nie kupił, bo najwyraźniej jestem bardziej przywiązany do komfortu od Her Rojal Hajnes – doskonale koresponduje z charakterystyką tej postaci.
A jeszcze na dodatek w filmie królowa używa tego samochodu bardzo po męsku i zgodnie z przeznaczeniem: w chwili wielkiego stresu dla uspokojenia wyjeżdża w trasę zbyt ekstremalną nawet dla Defendera, po czym go rozwala, wysiada pośrodku rzeki i wzywa pomoc przez komórkę. Czym oczywiście od razu mnie nawróciła na monarchizm.
Kontynuując wątek motoryzacyjnego sadomaso, nie mogę pominąć Xeni Onatopp (Famke Janssen), ścigającej się z Bondem po serpentynach nad Monte Carlo. Xenia jedzie Ferrari, Bond swoim oldskulowym Aston Martinem. Z formalnego porównania osiągów wynika, że Bond nie ma szans, ale oczywiście podejmuje samobójcze wyzwanie, bo na serpentynach liczy się nie tyle rozmiar co umiejętności.
Na koniec Jackie Brown (Pam Grier), odjeżdżająca w finale filmu mercedesem swego pracodawcy i prześladowcy, Ordella (Samuel Jackson). Kocham Tarantino za różne rzeczy, ale najbardziej za wciąż powracający u niego wątek smutnego zwycięzcy – kogoś, kto może i opanował cały półświatek Tokio jak O-Ren Ishii, ale nie może to ukoić jego wewnętrznej melancholii.
Czy Samuela Jacksona zabijesz, czy księgę mądrą napiszesz, będziesz zawsze miał w głowie tę samą pustkę i ciszę, rzekłby jakiś rodzimy kaszaniarz. Jackie Brown ma za dobry gust na takie sziteksy i odjeżdża nucąc „Across 110th Street” Womacka.
Jackie Brown, dodam tu jeszcze tytułem dygresji, to film, który zbawił duszę wybitnego krytyka Tadeusza Sobolewskiego – początkowo nastawionego bardzo wrogo wobec Quentina Tarantino (pamiętacie jego tyrady przeciwko Złotej Palmie dla „Pulp Fiction”?). W sprawie geniuszu Tarantino długo wierciłem mu dziurę w brzuchu, najpierw jako Rozgniewany Czytelnik piszący polemiczne listy do redakcji, a potem jako upierdliwy kolega z pracy. Skapitulował właśnie przy „Jackie Brown” 🙂
I tradycyjne honorejbl menszynsy: oczywiście Franka Potente i jej Mini w „Tożsamości Bourne’a”. Z bondowskich pościgów po górskich serpentynach, fajny był pościg z Tilly Masterson i jej Fordem Mustangiem w „Goldfingerze”. W „Ringu 2” występuje zaś optymalny pojazd dla osób regularnie ściganych przez demony – ładnie się nim ucieka demonom po gładkiej autostradzie, ale w razie czego można też nim zjechać z asfaltu i spierniczać przez pola.
Kompletnie mnie natomiast nie rusza „Thelma & Louise”. Może odezwą się tu jacyś obrońcy tego filmu, ale ja w nim od początku wyczuwałem jakieś fałszywe tony i nie mogłem w sobie wskrzesić empatii.
Obserwuj RSS dla wpisu.