Osiemnastolecie „Gazety” ma szansę być najbardziej niesamowitą osiemnastką jaką zobaczę w życiu – podziemny garaż ma być na dzisiejszą noc przerobiony na dyskotekę! At long last, we can try to understand the New York Times’ effect on man. Obiecuję oczywiście zdać blogorelację, na razie zaś pozwolę sobie zapuścić sentymentalną wspominkę o moich osiemnastu latach z „Gazetą”.
Wiernym czytelnikiem jestem od samego początku. Przez pierwsze osiem lat byłem czytelnikiem krytycznym i marudzącym, wciąż wysyłającym polemiczne listy do redakcji (Sobolewskiemu pisałem co myślę o Kieślowskim, Węglarczykowi o polityce zagranicznej USA a Turnauowi o tak zwanym „Bogu”). Były to oldskulowe listy wydrukowane na papierze a jakieś wczesne to nawet wystukałem na maszynie – stąd moje lekceważenie wobec internetowych kozaków, co to ho ho, ale walczą z Układem, dopisali się anonimowo na forum.
Dalsze dziesięć lat spędziłem już jako pracownik (choć nie wszystkie jako dziennikarz, pierwsze dwa lata byłem na etacie redaktorskim). Zawsze będę pamiętał datę rozpoczęcia współpracy, bo niemal dokładnie zbiega się z urodzinami mego drugiego syna.
Otóż oglądaliśmy z małżonką na wideo komedię pt. „Joe’s Apartment” o młodym człowieku bez perspektyw, który z desperacji zaprzyjaźnia się z karaluchami w swoim obleśnym mieszkaniu. Bawiło nas to bardzo bo widzieliśmy w tym paralelę naszej sytuacji życiowej – mieliśmy rozgrzebaną budowę domu, w którą wpakowaliśmy się w stylu typowego nieodpowiedzialnego „jakoś to będzie”; mniej więcej styknęło nam kasy na stan surowy, ale zagadką było, z czego to mamy wykończyć. Jedno było pewne – nie z moich skromnych zarobków w tygodniku „Wiadomości Kulturalne”.
Prawdę mówiąc, niejasne było w ogóle to, jak mamy utrzymać dwójkę dzieci, ale to jeszcze były te cudowne lata, kiedy młodość służy człowiekowi jako generalny ekwiwalent wszystkiego.
Syn nie zdzierżył intensywnego masażu przeponą i doszedł do wniosku, że jeśli tam na zewnątrz jest tak wesoło, to chce dołączyć do imprezy (termin i tak był wyznaczony na przyszły tydzień, więc żaden dramat). Krótko mówiąc, o kurczę, to już skurcze, zaczęliśmy się pakować do samochodu. I wtedy zadzwonił telefon.
„Jakiś Cichy do ciebie” – zawołała moja mama. „Spław go, mamo!” – zamachałem rękami, nie przypuszczając, że w takiej chwili ojca powiększającej się rodziny może zainteresować telefon od kogokolwiek. Dopiero po powrocie ze szpitala zastałem kartkę od mamy, że faktycznie był to telefon w jedynej ważnej sprawie dla ojca rodziny – z propozycją pracy…
Obserwuj RSS dla wpisu.