Za sprawą weekendowego wyjazdu dopiero teraz przeczytałem tekst Janusza A. Majcherka „Dyskryminacja, ostentacja i obsesja”. Wydaje mi się tak głupi, że go skomentuję mimo lekkiej nieświeżości tematu.
„Osoby autentycznie zakochane nie czynią ze swej miłości ostentacji, lecz cieszą się sobą w intymności, bez świadków i widzów” – pisze autor, a mnie zalewa głębokie współczucia, bo wygląda na to, że nigdy się był autentycznie zakochany. Nie wystawał pod blokiem swojej dziewczyny z bukietem kwiatów. Nie szedł z nią ulicą trzymając ją za rękę, nie objął jej na ławce w parku, nie postawił sobie jej zdjęcia na biurku. Biedny, biedny człowiek, miłość sprowadza się dla niego wyłącznie do tego, co się robi „w intymności, bez świadków i widzów”.
Jeśli dobrze rozumiem, za idealny scenariusz Majcherek uważa taki, w którym orientacja seksualna danej osoby pozostaje tajemnicą dla otoczenia. Postuluje więc koszmarny świat, w którym nikt w pracy nie powinien oznajmić kolegom, że właśnie żona mu urodziła syna, zakochani nie mogą spacerować ulicami uśmiechnięci, ewentualne randki odbywają się w totalnej konspirze.
Nie chciałbym żyć w takim świecie. „Okazywanie orientacji seksualnej” nie musi przecież oznaczać kopulacji w miejscu publicznym – oznacza na przykład także spacer pod rękę. Głupota tekstu Majcherka bierze się najprawdopodobniej z tego, że nie zdaje on sobie sprawy z tego, jak ostentacyjnie przeciętny heteroseksualista obnosi się ze swoją orientacją – choćby wspominając o swojej żonie albo wcinając z nią w knajpie z jednego naczynia zestaw sushi dla dwojga.
Przyznam, że mi osobiście bardzo zależy na moim prawie do manifestowania mojej orientacji w taki sposób. Dlatego współczuję homoseksualistom, którzy w dzikich krajach nie mogą cieszyć się prawem do trzymania za rękę swojego partnera w miejscu publicznym, nie mówiąc już o całowaniu go – i popieram ich w ich walce o to prawo.
Przytoczona przez Majcherka anegdota o tym, jak to amerykański i radziecki kapelmajster spierali się o to, w którym kraju jest większy antysemityzm („w mojej orkiestrze jest dziesięciu Żydów” – mówi ten radziecki, a ten amerykański przebija tekstem „a mi nie przyszło do głowy pytać”), też w gruncie rzeczy nie ma sensu. Przecież muzycy z orkiestry choćby podróżując razem w końcu zauważą, kto w samolocie jaką ma preferencję posiłków („halal/kosher/vegetarian”), kto obchodzi Wielkanoc a kto Ramadan, więc nawet zakładając, że nie wolno im rozmawiać na takie tematy, i tak będą się orientować.
W praktyce postulat Majcherka w stylu „nie dyskryminujmy ich ale niech się obnoszą ze swoją odmiennością” jest właśnie postulowaniem dyskryminacji – bo „normalna” większość i tak będzie się obnosić ze swoją orientacją. Za to mniejszość na zawsze ma być skazana na jakąś dziwaczną konspirację – gdy na rocznicową imprezę w firmie jedni będą przyprowadzać żony lub kochanki, inni mają przychodzić samotnie, bo przyjście z partnerem to już będzie „ostentacja”.
Zdarza mi się bywać w cywilizowanych miastach, gdzie widok dwóch mężczyzn całujących się na ulicy (albo ortodoksów w jarmułkach czy Sikhów z ich czaderskimi turbanami), jest po prostu elementem ulicznej codzienności. Podoba mi się to znacznie bardziej i od scenariusza, w którym jednym wolno się obnosić a drugim nie – oraz od jakiejś nonsensownej dystopii totalnej konspiry według Majcherka.
Obserwuj RSS dla wpisu.