Wylosował się mi ten kawałek dwa i pół roku temu, gdy jechaliśmy w Bieszczady na ferie zimowe – jakoś do dzisiaj bardzo dokładnie pamiętam tę chwilę, było już po zmroku i jechaliśmy mostem nad Sanem. Bezdzietnym blogokomentatorom zdradzę tutaj rodzinny sekret, doskonale znany mi i Clarkowi Griswoldowi – gdy rozpoczynają się wakacje, ojciec rodziny zazwyczaj jest totalnie spompowany dopinaniem ostatnich drobiazgów przed urlopem. O ile więc dla dzieci pierwszy dzień wakacji to już od razu jest „hura, hura, wyjeżdżamy”, dla rodziców to raczej coś w stylu „o dżiiiizas, jak fajnie mają ci, co zostają w pracy”. Prawdziwy wypoczynek zacznie się dla nich dopiero za jakiś czas, gdy podróż oczyści ich z „les acidités qui font l’malheur des grandes cités”, jak pół wieku temu śpiewał Charles Trenet.
Czasem jedna piosenka potrafi zmienić nastrój i tak się stało wtedy. Do dzisiaj więc jakoś kojarzy mi się z sympatyczną podrożą, więc zaczynam mieć na nią ochotę już sięgając po mapę samochodową Europy. Wiem, że jej – krótki ale bardzo inteligentny tekst – opowiada o czymś zupełnie innym, ale mówię teraz o inżynierowo mamoniowym skojarzeniu przez asocjację. Poza tym, czy to rzeczywiście aż tak radykalnie odmienny temat? Wakacje bez żony (czy, żeby być bardziej politycznym poprawnie, bez towarzystwa partnera lub partnerów) to przecież jak iPod bez iTunes.
Uwielbiam zresztą Touch & Go jako całość – na albumie „I Find You Very Attractive” nie ma ani jednego kawałka, który chciałbym skipować, są zaś trzy pięciogwiazdkowce – tytułowe „Would you…?”, „Tango in Harlem” i „Straight To Number One” w remiksie Dreamcatcher. Podobno to należy klasyfikować jako jazz, co mnie niepokoi, bo wolałbym siebie uważać za osobę, która nie lubi jazzu…
Obserwuj RSS dla wpisu.