Dzisiejsza notka będzie trochę emo, ale jak na człowieka bez kolana i tak się mało nad sobą użalam. Mam Ci ja zakazaną listę piosenek, których zabroniłem sobie słuchać za kierownicą, bo wprawiają mnie w dość specyficzny nastrój… w którym nie powinno się prowadzić, mówiąc eufemistycznie. „Blow Out” Radioheada to typowa pozycja z tej listy.
Tekst piosenki jest piękny i prosty jak przystało na wczesny okres grupy (nie żebym nie lubił ich nowych nagrań, ale słowo „prosty” do nich nie pasuje). Pozwolę go tu sobie jednak pominąć, bo czynnikiem wprowadzającym mnie w niezdrowy odlot jest kończące piosenkę… no właśnie, jak to nazwać.
Powiedziałbym, że jest to jednak solo gitarowe, bo choćby tradycyjna kompozycja utworu rockowego nakazuje wykonanie w tym momencie solówki. Dźwięk gitary nawet tu dominuje. Tylko że zamiast błyskawicznej palcówki w stylu Hendriksa mamy kakofonię przesterowanych instrumentów, samo solo zaś brzmi jakby było wykonywane monetą po gryfie.
Na pierwszy plan wysuwa się więc sekcja rytmiczna, odsłania się nam ukryty przez większą część utworu basowo-perkusyjny szkielet utworu. I to jest właśnie chyba najbardziej dołujące. Żelazna logika rytmu staje się metaforą różnych życiowych nieuchronności (każdy tu sobie dopisuje własne) oraz pozornego cyklu ludzkiej egzystencji – teoretycznie po każdej nocy nadchodzi dzień, a perkusista po każdym „bum” robi „cyk cyk”, ale przecież to wszystko bujda, każdego z nas czeka ta noc, po której nie będzie żadnego dnia. A piosenkę czeka bum, po którym nie będzie już cykcyka.
Z tego samego powodu na liście utworów zakazanych w samochodzie mam też bardzo rytmiczne kawałki Prodigy i Chemical Brothers. Jak się kiedyś zasłuchałem w „Narayanie” to ręka boska, że droga była pusta. Bez sensu, że sprawdzają poziom alkoholu a nie sprawdzają odtwarzanej plejlisty…
Obserwuj RSS dla wpisu.