Wir brauchen bass, bass

Celna uwaga Suburban Housewife – „piwo nie alkohol, marihuana nie narkotyk, bas nie gitara” – zdopingowała mnie do nieśmiałej próby wznowienia comiesięcznych rankingów od czapy. Będzie to ranking basów. Jak wszyscy wiemy, gitara rzeczywiście od lat pełni w muzyce rockowej funkcję symbolu fallicznego – co najmniej od czasów Jimi Hendriksa, wyczyniający na niej różne brewerie soliści stawali się symbolami męskiego seksapilu w swojej epoce.
Spektakl koncertu rockowego to spektakl puszenia się jednego lub dwóch samców alfa – frontmena i gitarzysty solowego. Za sprawą frojdowskich powikłań, o których mógłbym długo na kozetce, zawsze fascynował mnie model samca meta, budującego sobie własną hierarchę gdzieś obok tej oficjalnej, dlatego w rockowym spektaklu moja uwaga najczęściej skupiona jest na basiście, zwłaszcza takim, co to stoi gdzieś z boku i z cynicznym uśmiechem obserwuje brandzlerkę solisty.
Linia gitary basowej zwykle ukryta jest głęboko w strukturze rockowego utworu. Gdy chcemy zanucić rockową piosenkę, najczęściej nucimy albo linię wokalu albo gitary prowadzącej. A jednak to bas jest tym właśnie, co piosence rockowej nadaje jej najważniejszą cechę, zwaną przez mego przyjaciela z dzieciństwa „wykurwem”. Gitarzystę grającego na elektrycznej „szóstce” spokojnie możemy zastąpić klawiszowcem, saksofonistą czy zgoła skrzypkiem – ale gdy usuniemy basową „czwórkę”, wyjdzie nam albo folk albo synthpop. Nie ma rocka bez basu.
Ale uwaga – gdy basista sam stanie się frontmenem, zacznie wszystkimi pięcioma paluchami robić klang-bang, to już nie jest rock tylko jakiś parszywy jazz. Idealny basista musi być albo cynicznym samcem meta, mądrzejszym od napuszonego lidera, albo po prostu samicą.
Cholera, miał być ranking, a znowu wyszedł mi felieton. Numer jeden w rankingu jest właściwie bezdyskusyjny – nie masz lepszej linii basu w dziejach muzyki rockowej od „Guns Of Brixton”. To dzieło geniuszu Paula Simonona (zauważmy na marginesie, jak dobrze określenie „samiec meta” pasuje do jego relacji z Joe Strummerem i Mickiem Jonesem).
Jak każdy geniusz, Simonon stał na ramionach gigantów. Ta piosenka nie powstałaby, gdyby nie zainteresowanie Kleszów muzyką jamajską i ich tradycją dubu. Dub to bowiem nic innego jak próba wyekstrahowania rockowego wykurwu w stanie 100& pure analytical grade. I chyba też nie będzie między nami większego sporu o to, że najdoskonalszym przykładem jest legendarny dub Kinga Tubby’ego.
Trzecią pozycją w rankingu będzie przykład kobiecej wirtuozerii w operowaniu „czwórką” – „Monkey Gone To Heaven” Pixies, jedna z nielicznych piosenek, w których właśnie linia basu przychodzi na myśl w pierwszej kolejności. Co prawda zapewne także dlatego, że w wersji albumowej dyskretnie podkreśla ją wiolonczela, ale posłuchajcie jak Kim Deal fedruje na żywo.
Dwa honorejbl menszynszy już umieściłem powyżej – Adam Clayton i U2 oraz Tina Weymouth i Talking Heads. Bliski mojego ideału basisty wyrazistego, ale nie wychodzącego przed orkiestrę, był też zawsze Jean-Jacques Burnell w „The Stranglers”. I wreszcie w ramach programu Patriotyzm Wczoraj wspomnijmy o najlepszej polskiej płycie rockowej wszech czasów, czarnym albumie „Brygady Kryzys”. Tam też wyraźnie słychać bardzo dobrze prowadzony bas muzyka ewidentnie inteligentniejszego od dwóch napuszonych samców beta – to Ireneusz Wereński. Śmiem twierdzić, że właśnie ten bas decyduje o tym, że ta płyta jest taka dobra (no bo przecież, na boga, nie wokal Lipińskiego ani nie solówki Brylewskiego).

Obserwuj RSS dla wpisu.

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.