Zdaje się, że po raz pierwszy w dziejach tego bloga piszę notkę pożegnalną, ale też i żegnam nie byle kogo. Władysław Kopaliński zmarł na miesiąc przed swoimi setnymi urodzinami. Dopiero gdy usłyszałem o Jego śmierci, uświadomiłem sobie, że jednak nie byłem szczery mówiąc, że nie ma dla mnie autorytetów.
Jeśli przez „autorytet” zrozumieć kogoś, kogo poradę czy zalecenie przyjąłbym bez jakiejkolwiek krytycznej dyskusji, no to na pewno nie był/nie jest kimś takim dla mnie ani papież, ani Michnik ani profesor Włodzimierz Kołos. Gdyby jednak Kopaliński powiedział, że trzeba mówić „proszę panią”, zacząłbym mówić „proszę panią”, bo wolałbym się mylić z Kopalińskim niż mieć rację przeciw niemu.
Przed laty jako uczeń jakiejś późnej podstawówki (a może wczesnego liceum?) sięgnąłem po słownik Kopalińskiego by coś w nim sprawdzić. Już nie pamiętam co sprawdzałem, ale pamiętam, że przypadkiem odnalazłem hasło „rentier” i poczułem, że już wiem, jaki zawód chciałbym uprawiać w przyszłości (więc zawsze wspomnienie tego słownika przypomina mi, że zdradziłem swoje młodzieńcze marzenia, aczkolwiek nadal się staram).
Słownik Kopalińskiego to było dla mnie wtedy takie odkrycie, jak odkrycie wiele lat później internetu – wertowałem ten słownik czytając kolejne hasła po prostu dla samej przyjemności lektury, dla rozkoszy poznawania znaczenia słów i ich historii. Potem rzuciłem się na „Koty w worku” i kolejny słownik, „Wydarzeń, pojęć i legend XX wieku”.
Obce mi są wszystkie instytucjonalne religie, ale mógłbym wyznawać taką, której świętą księgą jest słownik Kopalińskiego. Może w zaświatach przygotuje On nowe wydanie, w którym odnajdę już jej nazwę?
Obserwuj RSS dla wpisu.