W tym miesiącu obiecany ranking od czapy będzie dotyczył durnych anegdotek, przytaczanych czasem w rozmowie dla obrony równie durnych tez. W ostatnich czasach – głównie za sprawą Janusza A. Majcherka – na pierwsze miejsce wysunęła się anegdota o amerykańskim i radzieckim kapelmistrzu. Ten pierwszy się chwali, jaki jest tolerancyjny, bo w jego orkiestrze jest dziesięciu Żydów, a ten drugi odpowiada, że nawet nie wie, ilu jest u niego, bo nie pytał.
Jakie to kurna tolerancyjne, że pozwalamy istnieć tym wszystkim mniejszościom, dopóki tylko ich przedstawiciele skutecznie ukrywają swoją odrębność. Aż się przypomina wizja liberalizmu (c) by świętej pamięci Unia Wolności, niech jej ziemia ciężką będzie.
W rzeczywistości amerykański kapelmajster nie musiałby pytać kolegi z orkiestry o to, czy nie jest przypadkiem Żydem. He would wear a friggin’ yarmulke, for Messiah’s sake. W normalnym kraju człowiek wie, czy jego kolega z pracy jest buddystą, mozaistą, chrześcijaninem, Sikhem czy transwestytą, bo kolega nie ma obowiązku tego ukrywać i nosi turban, tybetańskie bransoletki albo zdjęcie swojego chłopaka w portfelu. A na chrześcijańskie „Merry Christmas” odpowiada pogodnym „Happy Hanukkach”, „Happy Kwanzaa” czy wręcz „May The Force Be With You” i żaden moher nie ma prawa się przypindolić. Tak to wygląda w Wiedniu, Berlinie, Londynie, Los Angeles czy Nowym Jorku. Tylko w Uorsou, Bolanda wyobrażamy sobie „tolerancję” jako przymus wtapiania się w szary tłum.
Aż do nadejścia czasów Janusza A. Majcherka, namber łanem był dla mnie pastor Niemoeller i jego „kiedy przyszli po komunistów, milczałem, bo nie byłem komunistą”. Internet nie byłby Internetem, gdyby co jakiś czas jakiś wannabe do-gooder nie wyskoczył z tym cytatem, zwykle oczywiście broniąc piratów. Otóż dowcip polega na tym, że KPD Ernsta Thallmana była partią równie antydemokratyczną jak NSDAP czy DNVP. Pod względem zauroczenia stalinizmem, Thallman szedł dalej od komunistów francuskich, włoskich czy nawet hiszpańskich.
Problem więc nie w tym, że przyszli po komunistów tylko w tym, że nie przyszli też po volkistów i nazistów – ale być może gdyby po całe te towarzycho ktoś przyszedł jeszcze, powiedzmy, około roku 1929, dalsza historia świata potoczyłaby się inaczej. Sory Gregory, od tego jest pieprzona policja, żeby czasem po kogoś przyjść i gdy będzie przychodzić po ludzi chcących zamykać innych ludzi w obozach koncentracyjnych – ja zawsze będę za, Niemoeller my derriere.
Na trzecią pozycję ex aequo wrzuciłbym dziesiątki czerstwych angdotek, którymi księża umoralniają swe owieczki. Losowo wrzucę tę o „śladach na piasku”, bo ładnie ją wyśmiali w niezawodnym piśmie The Onion w ichniej formule point/counterpoint, udającej pluralistyczne edytoriale z prasy amerykańskiej.
Jako „point”, Jezus Chrystus osobiście przedstawia anegdotę w wersji z oazowego kazania („a tam, gdzie widziałeś tylko jeden ślad, to byłem ja – bo niosłem cię na rękach”). W onionowej parodii, swój counterpoint wygłasza niejaki Jim Steinhauer, który drobiazgowo analizując swoją podeszwę wykazuje jednak, że to były jego ślady, zaś ślady Jezusa oddaliły się na bok w chwili rozwodu („prowadzą do tego zakątka z niedopałkami – wygląda na to, że po prostu zrobiłeś sobie przerwę na papieroska. Real helpful, Jesus. Real helpful”), zaś w chwili śmierci syna ślady sandałów Jezusa mają zwiększony odstęp, „as if the person were actually running away”).
Bo prawda jest oczywiście taka, że czy ktoś jest Sikhem, katolikiem, transwestytą czy komunistą, w ostatecznych chwilach próby jest sam, a buddyjskie koraliki czy medalik z Jezusem mogą spełnić najwyżej rolę poduszeczki-przytulanki. I ja nie mówię, że to nie jest ważna rola, ofkors. Ale przez trudne chwile każdy z nas musi przenieść sam siebie. It’s tough kid, but it’s life.
Obserwuj RSS dla wpisu.