Kiedy jesienią 1997 Bob Dylan zagrał papieżowi na zakończenie Kongresu Eucharystycznego w Bolonii, byłem prostym redaktorem w dziale kultury. Miałem dyżur, więc byłem zaangażowany w proces twórczy związany z wyprodukowaniem notki przez kolegę Leszczyńskiego. Był on niebywale najarany tym koncertem, uważał, że oto na naszych oczach dokonuje się pojednanie dwóch sprzecznych systemów wartości – rockowej kontestacji i katolicyzmu.
Tak sobie teraz z tego pokpiwam, ale nie jestem tu bez winy. Razem z Robertem czytałem depesze z agencji, w których Bob Dylan bagatelizował znaczenie tego wydarzenia. Nie mam teraz jak tego znaleźć, cytuję to więc z pamięci, ale gdzieś powiedział na przykład, że z jego punktu widzenia nic wielkiego się nie stało, jest artystą do wynajęcia, generalnie zagra dla każdego, kogo stać na jego stawkę.
”Dylan, z pochodzenia Żyd, przyjął religię rzymskokatolicką w 1979 r. i nagrał trzy albumy inspirowane nauką Chrystusa, po czym w 1983 roku wrócił do judaizmu” – tak w ostatecznej wersji brzmiała notka biograficzna wyprodukowana przez Roberta. Jednak z agencji wiedzieliśmy, że to było coś więcej niż po prostu ”powrót do judaizmu” – Dylan związał się z nowojorskimi chasydami, którzy aktywnie zwalczają chrześcijaństwo, tzn. zajmują się wyszukiwaniem schrystianizowaniem Żydów i nawracaniem ich z powrotem na wiarę przodków (stąd zresztą właśnie nawrócenie Dylana).
Pominęliśmy wszystko, co nie pasowało do cukierkowego obrazu pojednania papieża i kontestatora – choć tak naprawdę nie było to żadne pojednanie, tylko wynajęcie muzyka do wynajęcia. Dzisiaj, gdy czytam archiwalne teksty typu ”Pytacie mnie, ile dróg musi przejść każdy z nas, by wreszcie człowiekiem się stać? – mówił papież – Jedną! Jest tylko jedna droga – tą drogą jest dla nas Chrystus!” – to aż się dziwię, że wtedy, na przykład, przynajmniej nie zarechotałem cynicznie.
Ale niestety nie zarechotałem. To były te koszmarne lata 90. Razem z Varius Manx i disco polo, ich najgorszą plagą było nieustające kapitulanctwo strony laickiej. Ani ja, ani Robert, nie byliśmy przecież wierzącymi katolikami, a mimo to dobrowolnie chcieliśmy się przysłużyć pijarowej machinie Watykanu. Do licha, ja wtedy chyba nawet uważałem ustawę antyaborcyjną za ”kompromis”!
Airborell w dyskusji pod jedną z poprzednich notek zauważył, że tak zwani ”liberałowie” w Episkopacie są tak naprawdę medialną kreacją – rzeczywiste różnice zdań w kwestii praw homoseksualistów czy antykoncepcji są między hierarchami marginalne. Strzelił w dziesiątkę. Rzeczywiście, środowiska laickie w Polsce w latach 90. zachowywały się jak dotknięte jakimś syndromem sztokhomskim – we wszystkich kwestiach spornych ogłosiliśmy bezwarunkową kapitulację i jeszcze zgodziliśmy się to nazywać ”kompromisem”. Nasze rozpaczliwe doszukiwanie się urojonych "liberałów" można chyba tylko porównać do desperackiego szukana "umiarkowanych" na Kremlu przez amerykańskich sowietologów.
That was then, this is now. Gdy próbowałem wyguglać oryginalną wypowiedź Boba Dylana, odnalazłem wypowiedź obecnego papieża – który przyznał, że wtedy był przeciw zaproszeniu Dylana, bo uważał go za "fałszywego proroka". Takie postawienie sprawy bardziej mi odpowiada – przynajmniej wszystko zostaje na swoim miejscu i nikt sobie nie robi fałszywych nadziei.
Obserwuj RSS dla wpisu.