Czytam gazetę raczej nietypowo, bo dla mnie najważniejszym artykułem dzisiejszego dnia jest tak zwany fachowo półdługi upchnięty gdzieś w szary kąt działu krajowego – „Dom dziecka nauczy je kochać tatę”. Wynika z niego, że jakiś dawca spermy doprowadził do sądowego nakazu umieszczenia dzieci w domu dziecka, bo jego była żona nastawiała dzieci do niego negatywnie.
„Ojciec uważa wyrok za sprawiedliwy: – Wiem, że to jest krzywda dla dzieci. Ale to ostatnia szansa, żeby im pomóc, inaczej nie będą mogły w dorosłym życiu podejmować własnych decyzji”. Samym takim postawieniem sprawy koleś udowadnia, że nie zasługuje na prawa rodzicielskie. To jak w starotestamentowej anegdocie o królu Salomonie – prawdziwą matkę poznajemy po tym, że dla niej najważniejsze jest by zapobiec krzywdzie dziecka, a nie „żeby było sprawiedliwie”.
Przyznam, że nie mam za grosz zrozumienia dla ruchów typu „obrona praw ojca”. Wiem, jak ciężko jest być rodzicem i dlatego każdy taki koleś, co to wpadnie sobie w weekend, żeby zabrać dziecko do kina i uważa, że daje mu to równoważne prawa z tym, kto pozostał z pieluchami, szczepieniami, wywiadówkami, ortodontą, praniem i odrabianiem lekcji, budzi we mnie w najlepszym wypadku politowanie, ale nigdy nie współczucie.
Wychowanie dzieci to ciężki kawał roboty, przy którym zwyczajnie każda para rąk do pomocy jest na wagę złota. Dlatego nie wierzę w historie typu „ja byłbym dobrym ojcem, ale ta jędza moja żona razem z tą wiedźmą moją teściową nie dały mi szansy i wyrzuciły mnie z domu”. Jeśli cię wyrzuciły, to pewnie dlatego, że na nic się nie umiałeś przydać, złamasie. Nikt by nie „wyrzucił z domu” kogoś, kto umiałby się zająć niemowlęciem na tyle, żeby chociaż dać matce szansę wyjść na parę godzin i odsanąć od pieluchowego kieratu.
Gdyby na mnie jako ojca spadło takie nieszczęście, nie mówiłbym o swoich prawach. Mówiłbym o swoich obowiązkach. Ciekawe, czy kolesie od „ruchu obrony praw ojca” w ogóle potrafią myśleć w takich kategoriach?
Obserwuj RSS dla wpisu.