W latach 40. muzykę wykonywaną w USA przez czarnych dla czarnych nazywano po prostu muzyką murzyńską. Na liście przebojów „Billboardu” była notowana na przykład jako „race records”. Druga światówka przyniosła częściowe osłabienie rasizmu do dzisiaj stanowiącego niejawny ustrojowy fundament USA, nie wypadało więc już uzywać tej nazwy. W 1949 roku „Billboard” przyjął eufemizm „rhythm and blues”. Nie oznaczało to jeszcze konkretnego stylu, chodziło o kolor skóry.
Termin „rock and roll” był wtedy w amerykańskim angielskim przede wszystkim eufemizmem określającym seks lub, przenośnie, dobrą zabawę. Do tego znaczenia odwołał się radiowy diżej Alan Freed nazywając w 1954 roku swą cykliczną audycję „Rock’n’Roll Party”. Biała klasa średnia, która wówczas (słusznie) za żadne skarby nie poszłaby na taneczną imprezę do Harlemu, usłyszała tę muzykę dopiero dzięki takim audycjom. Wyodrębnienie „rock and rolla” od „rhythm and bluesa” dokonało się gdy włączyli się w to biali.
Dla konserwatywnej Ameryki widok młodzieży wykonującej sprośne ruchy do taktu murzyńskiej muzyki był nie do zniesienia – rokendrola nienawidził J. Edgar Hoover za „corrupting influence on America’s youth”. Muzykę zniszczono w roku 1959 przy pomocy dochodzenia kongresowego i wyroków na podstawie idiotycznego kruczka prawnego.
Na początku lat 60. rokendrola uznano za Oficjalnie Martwego. Wytwórnie płytowe były o tym tak bardzo przekonane, że koncern EMI opierał się do 1964 przed wydaniem płyt Beatlesów w USA (nowojorska szycha z Capitol Records: „I don’t think the Beatles will do anything on this market”). Dla amerykańskich menago z przemysłu płytowego, Bitelsi byli tylko imitacją stylu muzycznego, który po tej stronie Atlantyku był martwy od kilku lat.
Rock potem grzebano jeszcze wielokrotnie, ale ciągle wracał. Moim zdaniem, wynikało to z doskonałego dostosowania tego stylu muzyki do coraz to nowszych elektronicznych wynalazków – wzmacniacze lampowe nadały rytm „rhythm and bluesowi”, tranzystory zdjęły z gitarzystów garnitury i kazały im odprawiać hendriksowskie falliczno-kakofoniczne szamańskie rytuały, scalaki kazały przedefiniować pojęcie „rytmu” razem z wczesnymi sekwencerami lat 80., a bardziej zaawansowane mikroprocesory przeniosły nas w kulturę totalnego remiksu.
W Usenecie jako odprysk od dyskusji „czy możliwy byłby Hendrix bez tranzystorów” pojawiła się szalona idea musicalu o alternatywnym świecie, w którym z jakiegoś powodu nie wynaleziono półprzewodników i ewolucja zatrzymała się na lampach. Moim zdaniem, w takim świecie nie udałoby się już ekshumować rocka po jego pogrzebie z 1959. Królowałaby konwencjonalna piosenka estradowa (która na chwilę wróciła na listy przebojów, zanim w drugiej połowie lat 60. nie wygonił jej gitarowy jazgot).
Nawiązując do genialnego opowiadania Jacka Dukaja o światach alternatywnych „Ziemia Chrystusa”, zatytułowałbym taki musical „Ziemia Połomskiego” :-). Oczywiście, jego siłą musiałyby być piosenki, w jakiś zabawny sposób poruszające się między estetyką piosenki estradowej a estetyką rokendrola. Mogę to sobie tylko wyobrażać, ale podoba mi się to, co sobie wyobrażam (słodzi to jakoś moją frustrację po tym, że w Nowym Jorku nie dostałem się na „Rock And Roll” Stopparda z powodu pieprzonego strajku na Broadwayu).
Obserwuj RSS dla wpisu.