W amerykańskiej prasie sporo o kryzysie. Strasznie ciekawie pisze o nim „New York Times”. Cykle wzrostu i recesji nie są niczym nowym w amerykańskiej gospodarce, ale po raz pierwszy – twierdzi publicysta David Leonhardt – recesja wydarzyła się bez wzrostu. Recesja na początku lat 70. wydarzyła się w chwili, w której mediana dochodów wzrosła o 37% od 1960 roku (po uwzględnieniu inflacji). Zawsze dotąd było tak, że kryzys powodował cofnięcie wzrostu o dwa-trzy lata, ale krzywa ogólnie szła ciągle do przodu.
Teraz tak nie jest. Kryzys roku 2001 – roku pęknięcia bąbla dot-comowego oraz zamachu 9/11 – zakończył ładny wzrost gospodarczy trwający przez całe lata 90. Od tego czasu mediana dochodów praktycznie stała w miejscu – a obecny kryzys przynosi jej spadek. Wprawdzie na razie symboliczny (ok. 1%), ale po pierwsze nie widać żadnego światełka w tunelu i nie wiadomo gdzie się to zatrzyma, a po drugie – nigdy dotąd tak nie było.
Przy całym swoim euroszowinizmie, nie spodziewałem się nigdy, że Unia Europejska będzie górować nad Ameryką nawet gospodarczo. Byłem gotów raczej mieć do tego podejście typu „no dobrze, może im szybciej rośnie PKB, ale u nas szybciej rośnie GPI. Tymczasem PKB im też ugrzęzło w miejscu.
Mediana dochodów w USA wciąż przekraca 60.000 dolarów w skali rocznej. Niby sporo, ale osiem lat temu to było jakieś 80.000 euro, a teraz to już połowa tego. Już mniejsza, że Amerykanów w rezultacie przestało być stać na wakacje w Europie, ale – jak wyczytałem w Wall Street Journal – oznacza to zerwanie kanałów dostarczających tanie towary do sieci typu Wal-Mart. Po prostu dolar osłabił się także wobec walut krajów rozwijających się, nie ma więc skąd już sprowadzać taniej kawy czy taniej elektroniki. Co więcej, spada liczba chętnych do pracy w USA na czarno – straż graniczna odnotowuje lawinowy spadek zatrzymań nielegalnych imigrantów na granicy z Meksykiem – bo potencjalni ogrodnicy i opiekunki do dzieci mówią Ameryce „Dollar? No gracias”. Całkiem niedługo w USA pewnie ziści się więc apokaliptyczna wizja z filmu „A Day Without A Mexican”.
Kryzys w Ameryce martwi mnie o tyle, że odczuwa go także polska giełda, na której każda zła wiadomość zza oceanu to kolejne tąpnięcie WIG, mimo kwitnącego stanu polskiej gospodarki. Zatem szlag trafi nasze emerytury (które i tak trafi szlag, ale szlagi mogą być przecież bardziej lub mniej szlagnięte). Cieszy mnie jednak kurs dolara sam w sobie, bo nie oszukujmy się, ten sam rib-eye za te same 30 baksów smakuje zupełnie inaczej przy przeliczniku 2,2 niż 4,2.
Dodatkowo cieszy mnie zaś oczywiście to, że polskim prawicowym oszołomom nagle cały zestaw eurofobicznych argumentów trafił szlag jeszcze bardziej szlagnięty od naszych emerytur…
Obserwuj RSS dla wpisu.