Wszyscy wiemy z piosenki Kazika, że Los Angeles ma „około dwudziestu radnych” podczas gdy polskie miasta potrafią ich mieć kilkuset. Ponieważ moim mottem jest „nie wierzę piosenkarzom”, tak sobie z głupia frant wpisałem „Los Angeles city council” do wikipedii. Niniejsza notka jest więc bezczelną wikizrzynką, ale z drugiej strony – hej, ilu z was skonfrontowało słowa Kazika z rzeczywistością? Kto nie skonfrontował, niech nie marudzi, że notka jest banalna.
No więc faktycznie, Los Angeles ma piętnastu radnych. Za to pobierają oni roczną pensję rzędu stu pięćdziesięciu kilobaksów. Może przy obecnym kursie dolara ta suma już nie rzuca na kolana jak drzewiej, ale wciąż czyni ich to najwyżej opłacanymi radnymi w USA. Co więcej, każdy z nich dysponuje megabaksem rocznie na wspieranie dowolnego projektu, jaki sobie dyskrecjonalnie wymyślą. Dostają też pieniądze na prowadzenie własnego biura, które pozwalają przeciętnemu radnemu zatrudniać około dwudziestu osób.
Kiedy więc przedstawi się te liczby jak w piosence Kazika, na początek mamy wrażenie ogromnego marnotrastwa – mój Boże, takiemu wielkiemu miastu wystarcza tylko piętnastu radnych, a Warszawa utrzymuje rzeszę darmozjadów. Tylko że okazuje się, że w sumie rada miejska Los Angeles z pieniędzy podatników utrzymuje ponad 300 osób, z tym niektóre naprawdę wysoko opłacane, w dodatku mogący komuś zlecić praktycznie wszystkie obowiązki związane z pełnieniem funkcji – od prostego wsparcia biurowego po zamówienie ekspertyzy prawnej.
Ja bym się nawet zgodził, że taki system może być bardziej wydajny – zamiast paruset radnych obsługiwanych od strony biurowej przez panią Dziunię i panią Krysię z sekretariatu – miejmy ich tylko dwudziestu, ale za to wysoko opłacanych i dysponujących własnym personelem.
Tylko że jakoś nigdy nie miałem wrażenia, że Los Angeles jest sprawnie zarządzanym miastem. Przeciwnie, mam wrażenie chaosu urbanistycznego, nad którym nikt nie panuje – z tragicznym transportem publicznym, rzeką zamienioną w ściek płynący obskurnym betonowym kanałem, centrum zamienionym w slumsy oraz dzielnicami tak brzydkimi i zaniedbanymi, że Warszawa wygląda nieźle w porównaniu.
Jak to więc zawsze bywa z kaczyzmem i korwinizmem, argument o radnych z Los Angeles może być przekonujący tylko dla ludzi, którzy nie wyściubiają nosa poza Bolandę, a przy tym przerasta ich sprawdzenie elementarnych faktów w internecie.
Obserwuj RSS dla wpisu.