Mój redakcyjny kolega Maciej Stasiński opublikował tekst, w którym odpowiada na pytanie co jakiś czas pojawiające się w komentarzowych dyskusjach na moim blogu – na jaki u licha odcisk nadepnął mu Jose Zapatero, że w każdym większym tekście o Hiszpanii po prostu musi napisać o nim coś złośliwego?
Okazuje się, że był to odcisk w kształcie kaczej łapy. Zapatero jest zły, bo uprawiając politykę historyczną odgrzał stare podziały, poddał w wątpliwość kompromisy zawarte na początku demokratycznych reform, a nawet… też rządził dzięki pomocy przystawek, które następnie skonsumował („Partia rządząca wciągnęła więc do koalicji mniejszych sojuszników, po czym ich pochłonęła i wypluła. Czy Polakom czegoś to nie przypomina?”).
Przy całej mojej niechęci do Kaczyńskich, eliminację z polskiej sceny politycznej Giertycha i Leppera zaliczam mu akurat na plus. Jeśli więc mój kolega chciał tym porównaniem wzbudzić moją niechęć do Zapatero, to mu się nie udało.
Nie udało mu się to też opowieścią o budowaniu podziałów. To jest coś, co mnie odróżnia od wielu moich kolegów z pracy – ja nie mam nic przeciwko społecznym antagonizmom jako takim. Kiedy Kaczyński, Dorn i Rydzyk kreują sobie kolejnych wrogów, zaetykietowanych jako „wykształciuchy” czy „relatywiści”, ja nigdy przeciw temu nie protestuję. Przeciwnie, chętnie przyjmuję te etykietki, szczególnie wdzięczny jestem za „wykształciucha”, bo jeśli symbolem inteligenckiego etosu ma być zdziwaczały pięćdziesięcioletni stary kawaler bez konta, komórki i prawa jazdy, to ja wręcz desperacko potrzebuję etykietki pozwalającej mi się od takowego odróżnić, a wykształciuch w dornowskiej definicji (osoba wykształcona, ale odrzucająca Etos) pasuje na mnie jak ręka na rękawiczkę. Sam, rzecz jasna, z przyjemnością się za fajną etykietkę rewanżuję wszelakim kaczystom, moherom czy wąsaczom.
Co prowadzi mnie do ponownego wywołania tematu mojej publicystycznej idee fixe: wielkiego błędu, jaki moim zdaniem popełnił postsolidarnościowy obóz liberalno-centrolewicowy około roku 1990. Kiedy Kaczyński jednoczył wokół siebie postsolidarnościową centroprawicę (i przez chwilę był z Tuskiem w jednej partii, chłe chłe chłe), środowisko ówczesnego ROAD wolało utrzymywać fikcję apolityczności autorytetów ponad podziałami, wspierane w tym przez gazetę, o której nawet wtedy jeszcze nie śmiałem śnić jako o przyszłym miejscu pracy.
Gdyby z tego środowiska wyłoniła się wtedy centrolewicowa partia, jednocząca ludzi takich jak Drawicz, Lipski, Kuratowska, Labuda i Celiński – to może i ta partia musiałaby oddać władzę na jedną czy dwie kadencje, ale wygrałaby kolejne wybory. Nie byłaby w każdym razie dzisiaj kupką Popiołu Demokratycznego, właśnie rozsypanego na cztery wiatry przez wiatr historii.
Baliście się dzielenia sceny politycznej według kryteriów lewica-prawica, i co osiągnęliście? Najpierw daliście w prezencie postkomunistom monopol na lewicowość, którzy ci wykorzystali w sposób niegodny, a potem doprowadziliście polską scenę polityczną do chorego podziału między dwiema partiami centroprawicowymi.
Jaka szkoda, że polski Zapatero nie pojawił się już w roku 1990. Tym bardziej tęsknie będę go jednak wypatrywać przed nadchodzącymi wyborami. Wałęsa w jednym miał rację: demokracja wymaga wojny na górze. Wolę wojnę lewica-prawica od wojny klerykalna centroprawica – klerykalna centroprawica, a tym przecież jest konflikt partii Gowina z partią Ziobry
Obserwuj RSS dla wpisu.