Zaciekła dyskusja o podatkach jeszcze się tli, a mnie naszło na rozważania mniej kontrowersyjne – czyli praktyczne porady konsumenckie dla osób przymierzających się do kupna nowego laptopa. Doradzać będę oczywiście zakup laptopa marki Apple, albowiem friends don’t let friends buy crap.
Mam kolegę z redakcji „Dziennika”, którego sytuacja jest w pewnym sensie symetrycznie odwrotna: pracuje w applowskiej redakcji, ale jako windowsowy fanatyk kupił Asusa, żeby minimalizować kontakt ze znienawidzoną platformą. Ja natomiast pracuję w windowsowej redakcji, ale kupiłem Macbooka Pro, żeby nie używać służbowego Thinkpada (kobiety, unikajcie pececiarzy – im „sutki” i „łechtaczka” kojarzą się z czymś przeznaczonym do brutalnego miętolenia; natomiast my, makówkarze, latami doskonalimy maestrię delikatnego acz precyzyjnego muskania opuszkami).
Wracając do kolegi, to na pewnym wspólnym wyjeździe sięgnąłem po Macbooka – oczekując, że on z kolei wydobędzie swojego Asusa i pogrążymy się w blogowaniu. Pogrążyliśmy się, ale na moim, bo Asus był zepsuty. Oskarżenie nie miało dalszych pytań.
Namawiałbym na Apple nawet kogoś, kto musi pracować na Windowsach – dzięki Boot Campowi, Windowsy można doinstalować do MacOS X, więc kiedy szajs Gatesa się posypie, przynajmniej w awaryjnej sytuacji przełączysz się na system, który „po prostu działa” i odzyskasz swoje dokumenty. Dude, try that on your Dell.
Z oferty Apple nie jestem do końca zadowolony, zniknęła z niej bowiem opcja „małe mocne”, czyli laptop o niewielkich rozmiarach, za to z miarę wypaśnym konfigiem. Teh suxors! W rezultacie osoba, która chce sobie pogiercować, jest skazana na piętnasto- lub nawet siedemnastocalowego MacBooka Pro.
Mają one swoje fajne ficzerki (klawiatura, która wyczuwa zmianę oświetlenia i sama się podświetla z odpowiednią jasnością – to naprawdę przydatne!), ale nie oszukujmy się, te maszyny są duże, ciężkie i nieporęczne. W samolocie „piętnastka” jest tak beznadziejna, że przewrotnie polecałbym siedemnastkę – dodatkowe pół kilo nie zrobi już większej różnicy. Laptopowych giercowników muszę też ostrzec, że po odpaleniu gry MacBook Pro niemożebnie się nagrzewa, a zużycie prądu wzrasta kilkakrotnie. Bateria spokojnie wystarcza mi na jakieś 4 godziny zwykłej pracy z zamianą na jakieś półtorej godziny grania. No cóż, Nintendo DS to jednak nie jest.
Laptopowi giercownicy należą jednak do mniejszości. Ofertą dla rozsądnej większości jest MacBook Bezprzymiotnikowy. Nie jest już tak malusi jak moja nieodżałowana dwunastka, ale w podróży da się już przeżyć. Bateria wystarcza spokojnie na pięć godzin pracy.
Nie ma bajeranckich ficzerów MacBooka Pro, ale za to ma dizajn młodszy o generację. MacBook Pro to bezpośredni spadkobierca tytanowego powerbooka jeszcze z 2001 roku, MacBook natomiast to projekt roku 2006. Objawia się to na przykład lepszą klawiaturą.
Słabość konfigu dotyczy wyłącznie karty graficznej. Wydajność procesora jest porównywalna z „pro”. Praktycznie każdemu poza giercownikami polecałbym więc MacBooka Bezprzymiotnikowego.
Dlaczego nie leciuteńkiego MacBooka Air? Pomijając cenę tego cacka, to czy to w Apple czy to nie w Apple, wszędzie obowiązuje zdroworozsądkowa zasada: nie kupuj pierwszej wersji. Już nawet mniejsza o ewentualne ukryte wady: pierwsza wersja Aira ma słaby konfig, praktycznie wykluczający używanie go do zastosowań innych niż przenośny komunikator. Do tej roli jednak nie pasuje krótki czas pracy na baterii, której w dodatku nie można wymienić bez rozkręcania obudowy, więc odpadają pomysły typu „zapasowa w plecaku”.
Air bardzo mi się więc podoba jako koncepcja, z której za rok wyłoni się już coś, co będę polecać znajomym z czystym sumieniem. Na razie pozostawiam go dla kompulsywnych wczesnych gramofonów, którzy i tak na pniu go wykupią bez względu na moje porady.
Obserwuj RSS dla wpisu.