Temat Berezy Kartuskiej (oraz tego, na ile ona mogła grozić zwolennikowi demokratycznej lewicy) znów pojawił się na moim blogu. Znowu poprosiłem o konkretne przykłady działaczy PPS w Berezie i znowu ich nie dostałem. Co jest, panowie, nawet się nie staracie? Zgodnie z poradą zapamiętaną z jakiegoś amerykańskiego filmu o prawnikach, staram się nie zadawać w dyskusji pytań, na które nie znam odpowiedzi (bo dzięki temu mogę przyładować oponentowi z góry przygodowaną ripostą).
A więc wyręczę Łapacza w Życie, Obywatelakane i Kamneza, sam w końcu wymienię ten kontrprzykład (jedyny o jakim mi wiadomo – nie znam książki Garlickiego). Jest nim towarzysz Lucjan Motyka, w PRL minister kultury z lat 1964-1971 (przedtem kierował sportem, rzucono go do resortu kultury, żeby przykręcił śrubę twórcom, rozbisurmanionym popaździernikowymi pozorami odwilży), a potem ambasador w Czechosłowacji („Miećka! Do takiego kraju go wysłali!”), poseł na Sejm i takie tam. Ponadto rzeczywiście spędził w Berezie pół roku w 1937 roku. Rzeczywiście za działalność w PPS, uznano go jednak za komunistycznego agenta mającego rozbijać tę partię od środka (Motyka działał w krakowskim, bardzo silnie zinfiltrowanym przez komunistów oddziale tej partii – ich największym sukcesem były krwawe zamieszki z roku 1936).
Powojenna kariera towarzysza Motyki jak sadzę, wystarczająco rozstrzygnęła wszelkie spory o to, jaka była jego rola w PPS (podobnie jak jego kumpla z Krakowa, towarzysza Cyrankiewicza). W dyskusji z Łapaczem napisałem, że Bereza groziła tylko „komunistycznym agentom w ruchu socjalistycznym” licząc na to, że on uzna to sformułowanie za przesadzone a ja mu wtedy przylutuję na odlew motyką. Niestety, wykonał zgrabny unik („yyy, niestety nie udało mi się w innych źródłach potwierdzić tego co pisze wikipedia”), a i Obywatelkane się jakoś nie kwapi do podania kontrprzykładu.
II Rzeczpospolita stykała się z taką opozycją, jakiej w PRL w latach 1956-1989 w ogóle nie było. Z jednej strony, komuniści jawnie agenturalni wobec sąsiadującego z Polską wrogiego mocarstwa (infiltrujący przy tym w ramach tak zwanego „jednolitego frontu” legalne ugrupowania lewicowe i związki zawodowe). Z drugiej faszystowscy bojówkarze z ONR, zapatrzeni w drugie sąsiednie wrogie mocarstwo jako wzór do naśladowania w Polsce. Z trzeciej wreszcie irredenta ukraińska. To nie była pokojowa opozycja ograniczająca się do organizowania tajnych kursów naukowych, to byli ludzie zdeterminowani, żeby swoich przeciwników wysyłać do obozów jeszcze bardziej potwornych.
Czy wybiela to w moich oczach Kostkę-Biernackiego? Nie, tak samo jak brutalnośc Al-Kaidy nie usprawiedliwia w moich oczach Gulagtanamo. Dwutygodniowe osadzenie w Berezie Cata-Mackiewicza też uważam za skandal, ale to był w tym przypadku wyjątek, a nie reguła (ile jeszcze takich przykładów można odnaleźć?). Nie wystarczy jednak do uzasadnienia tezy o łagodniejszym charakterze reżimu PRL (która wyłoniła się z komentarza Kamneza), bo PRL brutalnie reagował na taki rodzaj działalności opozycyjnej, który w II Rzeczpospolitej był całkowicie legalny. A w PRL „wyjątkami od reguły” byli już Pyjas, Przemyk i Popiełuszko. Dlatego bardzo bym prosił o dyskutantów forsujących tu tezę o „łagodnym PRL”, żeby jednak ją przemyśleli.
Obserwuj RSS dla wpisu.