Toczą się obecnie narodowe debaty na temat ludzi o imionach i pseudonimach takich jak Lesław czy Bolesław. Ja jeszcze nie oglądałem filmu ani nie czytałem książki, więc się nie wypowiem o tamtych, ale trochę mi wstyd, że na swoim blogu nie odniosłem się do zaległej już debaty o Czesława.
Czesław Śpiewa to oczywiście kicz. Ale czy jest to zły kicz banalny, pospieszalsko-krajewski czy szlachetny camp? W tej debacie stoję zdecydowanie po tej drugiej stronie. W „Maszynce do świerkania” podoba mi się w zasadzie wszystko: metaforycznie-ironiczny tekst, miła melodyjka, niebanalna aranżacja, fajnym teledysk i oczywiście oryginalny głos Czesława.
Konformistyczne i homofobiczne społeczeństwa często paradoksalnie wysoce cenią sobie piosenkarzy manifestacyjnie odmiennych, jak Liberace. W języku angielskim mają zdaje się specjalny eufemizm „flamboyant” oznaczający „pedalski, ale nie w takim złym znaczeniu, jak u tych pedałów, co to ich nienawidzimy, tylko w takim fajnym znaczeniu, jak ci kolesiowcy od Pet Shop Boys”.
Nie mam oczywiście zielonego pojęcia o preferencjach Czesława, ale chyba pasuje do niego właśnie słowo „flamboyant”. Jest inny. Jest queer w pierwotnym znaczeniu tego słowa, „strange, unusual or out of alignment”. Może mieć idealnie okrągłe zero na skali Kinseya, ale mu to w naszym homogeniczno-homofobicznym społeczeństwie i tak to nie pomoże, jego zauważalnie obcy akcent, jego zauważalnie odmienna gestykulacja wykluczają go z rzeszy klonów Polaka-katolika. To nie jest „swój chłop”, to nie jest „dziewczyna z sąsiedztwa”, to już nie jest kolejna Gosia Kasiewska czy kolejny duet Nowak-Kowalski, jakie dominują polską muzykę pop. Co przyjąłem z ogromną ulgą.
Obserwuj RSS dla wpisu.