Czerwcowy ranking od czapy zgodnie z obietnicą poświęcę małomiasteczkowej poezji. Za sprawą niezwykłego głosu Ewy Demarczyk, numero uno dla ludzi z mojego pokolenia to zdecydowanie wiersz Juliana Tuwima zaczynający się od słow „A może byśmy tak, jedyna / Wpadli na dzień do Tomaszowa?”. Zatytułowany jest on, wbrew pozorom, „Przy okrągłym stole”.
Zawsze gdy mijam Tomaszów gierkówką spoglądam ze zdumieniem na widok za oknem – bo Tomaszów wygląda jak piekło. Ironiczne w dodatku, bo na dymiących kominach widnieje napis PARADYŻ (łodafaka?).
Irena i Julian Tuwim jako dzieci jeździli z rodzicami do wsi Inowłódz w powiecie tomaszowskim. Wieś była bieda-kurortem dla łódzkiej i tomaszowskiej klasy niższej średniej. Tuwimowie zatrzymywali się w Willi Regina – „rudera wszawego koloru, krzywa i podgniła, typowa dacza”, wspominała Irena dodając jednak, że dla dzieci to i tak był raj.
W eseju „Inowłodzkie Soplicowo” Krystyna Ratajska cytuje ulotkę reklamową tego ośrodka. Była w nim tylko „jedna wanna dla kąpieli ciepłych”, co jednak miało być „zupełnie wystarczające wobec tego, że większość gości używa kąpieli rzecznych”. No, gdyby mnie ktoś zwracający się do mnie per „jedyna” zabrał do takiego miejsca, to bym mu urządził taką „rozmowę smutno niedokończoną”, że Demarczyk się schowa.
Tuwimowi te okolice wpisały się jednak w podświadomość jako obraz raju dzieciństwa. Jak to widać w jego poezji, wciąż wracał do nich myślami wędrując między Łodzią, Warszawą a emigracją. Tuż przed śmiercią korespondował z dziećmi z Tomaszowa pytając, czy zapamiętane przez niego miejca jeszcze istnieją. Ostatni list w swoim życiu Tuwim wysłał 2 grudnia 1953. Pytał w nim, czy została jeszcze charakterystyczna willa „Urbanówka” nad Pilicą.
Gdy 27 grudnia Polska żegnała Tuwima, mój ulubiony poeta miał lat 21. Zostały mu już tylko cztery, ale jego aorta nie wtajemniczała go w swoje plany. Poeta nie zastosował się do własnej porady z wiersza „Miłość”, miał już kilkumiesięczne dziecko. Potrzebował szybkich i łatwych pieniędzy i jak wielu ludzi w takiej sytuacji, zaczepił się w dziennikarstwie – pisał reportaże dla krakowskiego „Dziennika Polskiego”. Na przykład o perspektywach rozwoju małych miasteczek, co opisał w słynnym wierszu „Sobota”.
Trzeci w rankingu będzie Klimontów, miasteczko praktycznie nieobecne w poezji Brunona Jasieńskiego. Można jego śladów szukać w „Pogżebie Reńi” i „Szeli”, ale – jak to kapitalnie podsumował Krzysztof Jaworski w swoich książkach biograficznych – całe życie Jasieńskiego to nieustanna autodestrukcyjna ucieczka z Klimontowa. Zapoczątkowała go typowo małomiasteczkowa historia miłosna – potępiony przez rodzinę poety ślub z Karą Arem.
Tuwim i Jasieński nienawidzili się nawzajem tak, jak nienawidzieć się mogło tylko dwóch polskich lewicujących Żydów obierających różne strategie przetrwania w antysemickim społeczeństwie. Obaj stykali się z wrogością nacjonalistycznych, prawicowych psycholi – Jasieński wybrał ucieczkę, Tuwimowi zaś miłość do Tomaszowa kazała wciąż bronić, na przekór obelgom i pogróżkom, swojego prawa do uważania siebie za polskiego patriotę.
Tuwim umarł w łóżku, co jak na tę epokę, ten zakątek Europy i tę grupę etniczną, należy jednak uznać za pewien sukces. Zwłaszcza, gdy to porównać do śmierci Jasieńskiego i Kary Arem. Ale jak pokochać miejsce, w którym kąpiele rzeczne mają zastępować cywilizowaną łazienkę? I tak chyba najbardziej podoba mi się śmierć Mojego Ulubionego Poety, który umierał myśląc „hej, przecież jestem za młody na poważną chorobę, jutro na pewno odzyskam przytomność i będziemy się wszyscy z tego śmiać”.
Obserwuj RSS dla wpisu.