Czasami nie jestem w stanie zachować podejścia zblazowanego dziennikarza i ekscytuję się nadchodzącym filmem jak jakiś nastolatek przegryzający się przez aintitcool. To mi się zdarza tak raz na parę lat, poprzednio… już nie pamiętam, przy „Casino Royale”?
Tym razem wyjątek robię dla „Strażników”. Z tak wielu powodów, że ojejku. Zacznę po prostu od tego, jakim fetyszem jest dla mnie rok 1985 sam w sobie. A tutaj do tego zamiast prawdziwego roku 1985, mamy alternatywną rzeczywistość – przy tym tak prawdopodobną, że aż trudno uwierzyć, że się nie wydarzyła (to właściwie my siedzimy w tej mniej prawdopodobnej!).
Punktem rozłączenia jest tutaj roku 1938 i ukazanie się pierwszego komiksu o Supermanie. Wywołał on w amerykańskim społeczeństwie falę naśladowców: różni ludzie przejęci falą przestępczości w wielkich miastach zaczęli zakładać maski i wymierzać sprawiedliwość zabijakom ze swoich osiedli imitując herosów z komiksów. Porównując świat komiksu z naszym, nie mogę się powstrzymać przed pytaniem – właściwie dlaczego to nie nastąpiło?
Superbohaterowie lekko zmienili historię Ameryki. Przede wszystkim pomogli jej wygrać wojnę w Wietnamie, na czym najbardziej skorzystał prezydent Nixon. W świecie „Strażników” nigdy nie było afery Watergate – niejaki Komediant zajął się tymi dwoma wścibskimi pismakami o niearyjskich nazwiskach. Rozsławiony wietnamskim triumfem Nixon doprowadził do odwołania 22 poprawki do konstytucji i rządzi właśnie już piątą kadencję. Zachowuje się coraz agresywniej i trzecia światówka właśnie zaczyna się rozkręcać.
Sami superbohaterowie zostali wyjęci spod prawa w 1977, gdy strajk policji – która miała dosyć tego typu konkurentów – pogrążył kraj w chaosie. Legalnie działają tylko dwaj, którzy pracują dla rządu – Komediant i niejaki Doktor Manhattan, jedyny, który ma prawdziwie nadprzyrodzone moce (z powodu wypadku w laboratorium, srutu tutu, początek trailera). Tyle, że cała opowieść zaczyna się od, że tak powiem, puenty Komedianta.
Do komiksu przymierzało się dotąd wielu reżyserów (ktoś w ogóle sporządził kompletną listę? Terry Gilliam, Darren Aronovsky, Paul Greengrass; kogoś pominąłem?). Robi to w końcu Zack Snyder, który wsławił się bardzo przyzwoitymi „300” (strasznie mi się podobało, że jedni oskarżyli ten film za rasizm, a młodzi chrześcijanie z Forum Frondy chwalili go za zwalczanie politycznej poprawności – kolejny dowód na to, że współczesne komiksy są jednak dla ludzi inteligentnych, potrafiących rozpoznać camp i ironię).
Trailer sprawił, że od razu sobie zanabyłem trailerową piosenkę. Którą już przedtem lubiłem w bardziej rockowej wersji z soundtracka „Batmana i Robina”. To odważne ze strony Snydera, że trailerową muzyką nawiązuje do filmu, który w powszechnej opinii obsysał. Ale człowiek, który nie boi się ekranizować Łoczmenów, nie boi się już niczego…
Obserwuj RSS dla wpisu.