Kiedy pierwszy raz usłyszałem, że Jan Maria Rokita zostanie komentatorem politycznym „Dziennika” przestraszyłem się, że to może być elegancki manewr zakończenia współpracy z Janem Wróblem. Codzienne komentarze Wróbla są tak nudne – przywodzą na myśl mętny cwyszenruf nieczytelnie wymamrotany przez zdziwaczałego belfra, przekonanego, że uczniowie kochają go za dowciapność – że gdyby „Dziennik” dawał zamiast nich kawałek niezadrukowanego papieru, to już by lepiej wyglądało.
W dniu, w którym przemówił Rokita, Wróbla na dziennikowej dwójce nie było – był za to gigantyczny tekst Roberta Krasowskiego o tym, dlaczego zaprosił Rokitę i niewiele mu ustępujący rozmiarami tekst Rokity o tym, dlaczego przyjął zaproszenie. Człowiek, który sobie to kupił do poczytania, z pewnością był zadowolony z tego, co dostał za swoje dwa złote.
Potem jednak Wróbel wrócił („Zbigniew Chlebowski w stroju weterana III powstania śląskiego”… jak pan psor zażartuje, to normalnie boki można zrywać, panie psorze), ale Rokita zaczął się rozrastać do obłędnych rozmiarów. Czeknijcie jego najnowszy tekst – to klasyczny tl;dr, nie namawiam nikogo na czytanie całości, ale w papierowym wydaniu to dominuje na jedynce, a potem jest odesłane na strony 16-17. Zabawna tu jest objętość, nie treść.
Cały ten gigantyczny materiał poświęcony jest żalom Rokity na Tuska. Da się go streścić w słowach: „Tusk ma ogromny potencjał, ale go nie wykorzystuje i marnuje szansę na reformy”. Jan Maria Rokita na wyrażenie tej odkrywczej myśli potrzebuje ponad 20.000 znaków. Widać, że redakcja boi się swojemu komentatorowi cokolwiek skrócić czy zasugerować klarowniejsze sformułowanie.
Sam pomysł regularnego komentarza pisanego zawsze przez tę samą osobę jest moim zdaniem skazany na porażkę. Te komentarze nieuchronnie stoczą się w powtarzalny banał – zdziwaczenie profesora Pimko bierze się właśnie z zabójczej dla intelektu rutyny. „Dziennik” popełnił ten błąd już z Wróblem, teraz powtarza go z Rokitą – a skutki będą jeszcze bardziej żałosne, bo Wróbel przynajmniej ma dość medialnych nawyków, żeby poskramiać swoją klawiaturę, a Rokita ma spust naturszczyka-grafomana, który tak może stukać i stukać w te klawisze bez końca.
Ludzi gotowych wydać dwa złote na czytanie czegoś takiego ubywa. Warto pamiętać, że te sto pięćdziesiąt tysięcy, które przypisuje sobie „Dziennik”, to wartość wirtualna. W lipcu 2008 roku rzeczywista sprzedaż „Dziennika” to było średnio 88.812 egzemplarzy (prawie połowa mniej niż w lipcu 2007). Reszta to sztucznie nadmuchane „rozprowadzanie płatne razem”, obejmujące także gazety rozdawane w pociągach, samolotach i tym podobnych.
Wiem, że to nieładnie cieszyć się z tarapatów kolegów po fachu, ale po tych wszystkich tekstach typu „Redaktor Karnowski zachwyca się Żelaznym Kanclerzem” czy „Koniec Polski Michnika i Kiszczaka” uważam, że obserwujemy po prostu dopełnienie karmicznej sprawiedliwości.
Obserwuj RSS dla wpisu.