Nie można nie lubić Becka. Tak jak Bitelsi czy Bob Marley, Beck potrafi się wstrzelić swoją muzyką gdzieś głęboko w same jądro natury współczesnego człowieka – nawet jeśli ktoś nie przepada, bo to akurat nie jest jego nisza, to raczej nikomu nie będzie przeszkadzało to, że Beck leci sobie gdzieś w tle.
Jestem już tak stary, że pamiętam jeszcze dyskusje towarzyszące piosence „Loser”, czy Beck okaże się genialnym reformatorem rocka alternatywnego, czy raczej typowym „one-hit-wonderem”. Reszta albumu „Mellow Gold” była tak cieniasta, że dostarczało to argumentów zwolennikom drugiej opcji.
Okazało się w końcu, że prawda o Becku miała leżeć pośrodku. To nie był „one-hit-wonder”, ale za to okazał się być twórcą „one-hit-albums”. If that! Zgoda, „Devils Haircut” i „Cellphone Is Dad” to bezdyskusyjne perełki, ale reszta albumów to jednak massa tabulettae.
Liejdisy i dżientielmieny – najnowsza płyta Becka „Modern Guilt” nareszcie cała się nadaje do słuchania. Szczególnie serdecznie polecam oczywiście megahiciora „Gamma Ray”, ale cała płyta nareszcie jest wyrównana. To z pewnością zasługa producenta Danger Mouse.
Zaczynam go uważać za swojego ulubionego producenta ever. Czego się nie tknie, wychodzi mu rzecz genialna. Gnarls Barkley, Rapture, Gorillaz… to wszystko były płyty-wydarzenia. A wyprodukowana przez Danger Mouse’a „Modern Guilt” to najlepsza w dorobku Becka! Ludzie, kupujta lub jumajta, ale słuchajta!
Obserwuj RSS dla wpisu.