Afera związana z teczkami Wolszczana to najbardziej spektkakularny przykład ilustrujący to, jak bardzo niepotrzebnym złem jest lustracja. Na każdego PRL-owskiego naukowca wyjeżdżającego na zagraniczne stypendia można pewnie coś wygrzebać w IPN – skoro SB dysponowała wygodnym paszportowym szantażem, nie mieli powodu po niego nie sięgać. No więc sięgali, delikwent coś tam im podpisywał i zgadzał się spotykać, by opowiedzieć agentowi jakieś dyrdymały. Takie czasy.
Kto się nie zgodził, ten nie dostał paszportu – i zamiast niego jechał ktoś inny. W przypadku Wolszczana trzeba sobie jednak zdawać sprawę z tego, że gdyby nie jego międzynarodowa kariera, to jego epokowego odkrycia najprawdopodobniej nie dokonałby już Polak. Polski naukowiec (pewnie jakiś inny niż Wolszczan) mógłby się wtedy cieszyć sławą, powiedzmy, odkrywcy trzeciego układu planetarnego. A może piątego.
W nauce jednak wyjątkowo bezwzgędnie panuje zasada „kto pierwszy ten lepszy”. Podpisując zgodę na współpracę, Wolszczan świsnął sprzed nosa palmę pierwszeństwa komuś innemu. Gdyby tej współpracy odmówił, to byłoby może piękny krok dla człowieka, ale wielka porażka dla polskiej nauki (za to triumf dla szwedzkiej, kanadyjskiej lub szwajcarskiej).
Jest interesujący przykład takiej paszportowej straty, dokonanej z kolei na szkodę nauki amerykańskiej. To kwestia wyścigu o zrozumienie budowy DNA. Pasjonująco opisał go James Watson w książce „Podwójna helisa” (którą zresztą na swoim blogu traktowałbym jako element lekturowego kanonu).
Odkrycie było możliwe dzięki precyzyjnym rentgenogramom dyfrakcyjnym DNA sporządzonym przez dr Rosalind Franklin z londyńskiego Kings College. Franklin nie mogła jednak poprawnie zinterpretować swoich własnych obserwacji, bo w ogóle nie wierzyła w helikoidalne kryształy („You do not exist. Go away!”).
Najwybitniejszym specjalistą od helis był Linus Pauling, który prawdopodobnie rozgryzłby strukturę DNA natychmiast po obejrzeniu rentgenogramów Franklin. Ale zdjęcia były w Londynie a Pauling w Pasadenie. Naukowiec dokonał kilku aktów publicznej odwagi, między innymi protestując przeciwko gwałceniu praw Nisei (obywateli amerykańskich japońskiego pochodzenia), których bezprawnie osadzono w 1942 roku w obozach koncentracyjnych. Uważał też, że instytucje rządowe nie mają prawa wymuszać od Amerykanów deklaracji w sprawie poglądach politycznych.
To wystarczyło, żeby w 1952 roku Paulingowi odmówiono paszportu. Watson opisuje to w swojej książce z ledwo skrywaną satysfakcją – gdyby naukowiec przyjechał do Londynu, Nobel przeszedłby Watsonowi i Crickowi koło nosa. Zyskali go między innymi dzięki nadgorliwości buców z FBI – gdyby nie oni, to Watson i Crick dzisiaj byliby wymieniani w przypisach do historii odkrycia DNA, jak jakiś Maurice Wilkins.
Buce z FBI mogły się bronić cynicznym „jeden Nobel więcej, jeden Nobel mniej…”. Zresztą dali Paulingowi paszport dwa lata później, żeby nie robić już takiej siary jak Jaruzelski z Wałęsą – wypuścili Paulinga do Sztokholmu, by ten mogł odebrać Nobla za odkrycie białkowej helisy alfa.
Jak jednak trafnie zauważył David Bowie, this is not America. Dla nas „jeden Wolszczan więcej, jeden Wolszczan mniej” to sprawa kota Schroedingera – albo mamy jedno odkrycie godne światowej ekstraklasy dokonane w ostatnim czasie, albo nie. Albo jesteśmy, albo nas nie ma. Dlatego prywatnie sprawę paszportowych spotkań naukowców z SB mam głęboko w topologicznej osobliwości.
Obserwuj RSS dla wpisu.