Słowo „autorytet” zawsze było dla mnie trochę zagadkowe. Nigdy nie rozumiałem ani znaczenia, w jakim nim się posługiwali publicyści „Gazety Wyborczej” na początku lat 90., ani współcześni krytycy „Gazety Wyborczej”.
Miałem wrażenie, że to słowo w tym dyskursie oznacza coś w rodzaju „osoby, której się ufa bez sprawdzania, na zasadzie ipse dixit – On Tak Powiedział”. W takim znaczeniu autorytety dla mnie w ogóle nie istnieją – czy czytam słowa papieża, Dalaj Lamy, Isaiah Berlina czy Łotewera Hudefackiego, traktuję je zawsze jako wstęp do dyskusji. Może się zgodzę, może się nie zgodzę, zależy od argumentów, a nie od osoby autora.
Z używaniem słowa „autorytet” w takim znaczeniu zawsze kojarzył mi się Jacek Żakowski. Oczywiście, to tylko moje luźne skojarzenie, na uzasadnienie którego mam tylko risercz ziemkiewiczowski („no przecież wszyscy pamiętamy jak było”), w ogóle nie będę się więc upierał.
Jednak najnowszy tekst Żakowskiego z „Polityki” mocno się w to wpisuje. Trudno mi się pogodzić ze zdaniami takimi jak „20 lat temu (…) osoby takie jak ja, czyli wyznające liberalno-demokratyczne poglądy, mogły się czuć bezpiecznie i miło pod ciepłą kołderką (…) mieliśmy ojców, przewodników, liderów na miarę prawdziwie wielkiego pokolenia i wielkiego kraju” albo „[Na Zachodzie] entuzjastycznie przyjmowano tam wówczas nasze – nieskażone, dla nich niemal krystalicznie czyste – polskie autorytety […] Lech Wałęsa był […] niczym bezcielesny i bezgrzeszny anioł.”
Zacznę od tego Zachodu, bo tu jestem najbardziej nieufny. Spytaj przeciętnego nowojorczyka o jego pierwsze skojarzenie ze słowem „authority”, a założę się, że tym skojarzeniem będzie transport publiczny, a nie „bezcielesny anioł z wąsami”. Nie jestem więc pewien, czy rozumowanie przypisywane przez Żakowskiego Zachodowi da się w ogóle łatwo wypowiedzieć w zachodnich językach.
Ale z tym spokojnym snem w objęciach autorytetów redaktor pojechał już jak Arka Noego z „nie boję się gdy ciemno jest”. Ja na przykład przyznaję się do „poglądów liberalno-demokratycznych”, ale 20 lat temu daleko było mi do „spokojnego snu”.
Bałem się, że tworzone z rozmysłem nierówności społeczne stłamszą polską demokrację w zarodku, bo nie może być demokracji w kraju, w którym oligarchiczny jeden procent trzyma łapę na wszystkim. Po prostu w takim społeczeństwie demokrację szybko szlag trafi, na co znałem od grzyba przykładów historycznych – od efemerycznej francuskiej II Republiki po równie efemeryczne demokracje latynoskie.
Obawiałem się, że „bezcielesny wąsaty anioł” zafunduje Polsce klerykalno-nacjonalistyczny autorytaryzm. Do tego – moim zdaniem – dążyło jego kaczystowskie zaplecze polityczne i za wielkie szczęście uważam to, że się tak szybko pokłócili, a do władzy dorwali się dopiero w Unii Europejskiej, kiedy mogli już tylko błaznować na konferencjach prasowych.
Wprawdzie przyznaję, że moje czarnowidzctwo się nie spełniło, ale nie jestem pewien, ile w tym zasługi autorytetów, a ile tych, którzy wtedy odmawiali zaśnięcia „pod ciepłą kołderką”. Do dzisiaj w każdym razie nie odczuwam psychicznej potrzeby zawierzenia „ojcom, przewodnikom, liderom”, co więcej do ludzi odczuwających taką potrzebę odnoszę się nieufnie – spodziewam się, że zaraz będą palić książki i remilitaryzować Nadrenię.
Na liście przedstawionej przez „Politykę” do większości zadeklarowałbym stosunek „obojętny”, aczkolwiek parę osób, które trafiły na moją „krótką listę” (np. prof. Andrzej Zoll za aborcję będzie u mnie na niej po kres, niezależnie od jego późniejszych czy wcześniejszych zasług) wyróżnię w sensie negatywnym.
Cenię sobie oczywiście Andrzeja Wajdę za jego filmy a Jerzego Owsiaka za działalność społeczną, ale żaden dla mnie nie jest autorytetem w takim sensie, że w ciemno poprę dowolną sprawę, którą oni podżyrują. 4 czerwca 1989 roku szedłem na wybory z grubym markerem do wyrżnięcia wszystkich „kandydatów strony koalicyjno-rządowej” i wyrżnąłem także z listy krajowej Jerzego Kawalerowicza i Mikołaja Kozakiewicza. Choć skądinąd tego pierwszego ceniłem za filmy a tego drugiego za działalność społeczną.
Obserwuj RSS dla wpisu.