Debata o piraceniu skłoniła mnie do zrecyklowania starego usenetowego posta o odróżnianiu form własności intelektualnej. Mylenie patentów, trademarków i copyrightów jest nagminnym zjawiskiem na forach linuksiarzy. To mnie nie dziwi, bo jeśli dla kogoś przekonująco brzmią argumenty, które czasem wysuwa kolega Lipszyc („że co to za własność, skoro to niematerialne, a w dodatku ograniczone czasowo…”), musi być ogólnie niekumaty, a w każdym razie nigdy nie zetknąć się z handlem „prawami poboru” czy innymi „opcjami na zakup”.
Zacznijmy od patentów, bo to najmniej intuicyjna forma IP. Otóż wyobraźmy sobie, że genialny wynalazca wynajduje krojenie chleba na kromki.
Swego dobroczyńcę ludzkość wynagradza prawną możliwością zastrzeżenia wynalezionej przez niego „metody dystrybucji pieczywa”. Przez 20 lat tylko on będzie mógł na tym zarabiać – każda knajpa czy piekarnia musi mu płacić, jeśli zechce poszerzyć ofertę o pokrojony chleb lub produkty pochodne (np. kanapki). Za to po wygaśnięciu patentu wynalazek stanie się własnością Generała Publicznego.
Zgoda właściciela patentu nie będzie jednak potrzebna do sporządzenia kanapki na prywatny użytek. Eksperymentalne kanapki będą mogli wytwarzać naukowcy Instytutu Rozwoju Gastronomii. Granicą tutaj generalnie jest wprowadzenie produktu na rynek.
Wyobraźmy sobie, że nasz wynalazca sam wprowadził swój wynalazek na rynek. Jego „Kromki Zenka” stały się sławne na cały świat. I tak pojawił się cenny znak towarowy.
Trademark to najbardziej intuicyjna forma własności intelektualnej. Zenek włożył dużo pracy w wypromowanie swojego towaru i nie może być tak, żeby teraz jakiś złamas na bezczela podczepiał się pod jego reputację. Nawet linuksiarze nie chcieliby, żeby byle kto mógł na rynek wprowadzić dowolny produkt fałszywie nazywany Linuksem (a „Vista” tak źle się kojarzy nawet kloniarzom, że biedny Microsoft właśnie usiłuje się wykręcić przed złą reputacją własnego znaku towarowego!)
Odwrotnie niż patent, znak towarowy nie musi być w specjalny sposób rejestrowany. Ochrona może trwać aż do śmierci cieplnej Wszechświata. Jednak znak typu „Kromki Zenka” warto zgłosić po prostu dlatego, że łatwo go naruszyć nawet niechcący. Zenków jak mrówków, ponadto Benon może wejść na rynek z „Kromkami Benka”. Dobrze jest więc wymyślić niebanalny znak, który dodatkowo jest chroniony copyrightem – np. fantazyjne liternictwo Coca-Coli.
I tak dochodzimy do trzeciej formy IP – do prawa autorskiego. Wyobraźmy sobie, że nasz dzielny Zenek zrealizuje film „Szkoła krojenia chleba mistrza Zenona”. Prawo autorskie będzie mu przysługiwać z automatu – nie trzeba go nigdzie zgłaszać ani rejestrować.
Niemajątkowa część tego prawa będzie obowiązywać po wsze czasy (nawet w roku 2525 inny autor nie będzie mógł dokonać plagiatu tego dzieła), ale majątkowa wygaśnie 70 lat po jego śmierci.
Co jednak z quasi-plagiatem: prawie takim samym filmem, ale nakręconym przez Benona? Tutaj dobrym kluczem jest porównanie sytuacji dwóch postaci inspirowanych Harrym Potterem – to Barry Trotter i Tania Grotter. Ten pierwszy jest oczywistą parodią i jako taki w pełni legalny. Tania Grotter to ordynarna zrzynka, więc ma dużo mniej powodzenia w sądach cywilizowanych krajów.
A jak już kupimy sobie film Zenona, co wolno nam z nim zrobić? Na dobrą sprawę nic… poza tym, co nam prawo przyznaje jako zakres tzw. dozwolonego użytku. W Polsce na razie nakreślony tyleż liberalnie co mętnie. Ktoś w najbliższym czasie będzie się musiał zabrać za doprecyzowanie – i w jednym się zgadzam z linuksiarzami, że trzeba będzie temu komuś bardzo uważnie patrzeć na ręce.
Teksty typu „jerum jerum, co to się dzieje, że ju można opatentować kolor!” najczęściej rzucają kolesie, którzy powyższych trzech form własności intelektualnej nie potrafią odróżnić (piękny przykład tutaj). Opatentować kolor można co najmniej od roku 1856, kiedy William Henry Perkin opatentował pierwszy barwnik anilinowy. Gdyby nie ten patent (i możliwość zgłaszania następnych) nie powstałaby nowożytna chemia organiczna, bo kasiora zgarnięta przez Perkina była inspiracją dla dalszych pokoleń chemików i przemysłowców.
Można też zastrzec kolor jako element znaku towarowego i najsłynniejszym przykładem jest zastrzeżony przez Kraft Foods kolor liliowy. To nie znaczy oczywiście, że nie wolno sobie pomalować samochodu na liliowo – ale gdyby Zenon Benon chciał wprowadzić na rynek liliowe batoniki, to oczywiście mógłby wprowadzać konsumentów w błąd i słusznie należalby mu się kop od liliowej krowy z napisem Milka.
Obserwuj RSS dla wpisu.