W charakterze musztardy po obiedzie chciałem zaproponować soundtrack do dyskusji o własności intelektualnej – w każdym razie, ja tego utworu słucham ostatnio dość często, bo mi się skojarzył. Nie mogę niestety zaoferować stosownej jutubki, odsyłam do jakiegoś strumieniowego previewa.
W minutę osiem da się w sieci wyguglać piracką empetrójkę z rapidshare. Osobiście zassałem ten utwór w ramach podręcznikowo legalnego dozwolonego użytku – od pewnego didżeja, z którym pozostaję w na tyle bliskich relacjach towarzyskich, że nawet pozwolił mi potrzymać winyla z tym utworem.
Winyl sam w sobie jednak też był nielegalny jak banknot trzydolarowy. Mówimy tutaj bowiem o nieautoryzowanym remiksie, którym norweski didżej Terje Olsen bezwstydnie naruszył różne majątkowe i niemajątkowe prawa Chrisa Rea.
Chris Rea, jak – mam nadzieję – domyśla się tego każdy stały bywalec tego bloga, jest dla mnie muzycznym glonorostem. Ale to trochę tak jak z Sade Adu – bez względu na to, ile niesmaku odczuję, ilekroć słyszę drętwe teksty o nieszczęśliwej miłości, to doceniam fajne aranżacje rytmiczne w tle np. „Your Love Is King”.
Terje z piosenki Chrisa Rea wydobył to, co w niej naprawdę fajne – czyli relaksującą sekcję rytmiczną, pobrządkującą gitarkę, niezobowiązujące klawisze. Mam wrażenie, że wszystkie dźwięki, które tu słychać, pochodzą z oryginalnego utworu – przez pierwsze półtorej minuty słychać tylko perkusję i przeszkadzajki!
Utwór relaksuje tak bardzo, że zapewne jego przedawkowaniem najłatwiej wyjaśnić powody, dla których nie chciało mi się wdawać w pyskówkę z Ziemkiewiczem. Największemu wrogowi po takim towarze człowiek nie ma ochoty powiedzieć czegokolwiek poza „dude, you seriously need a vacation”.
Utwór, jako rzekłem, jest nielegalny – ale to dobra ilustracja tego, kto rzeczywiście jest dyskryminowany w świecie własności intelektualnej. Tu panuje zasada „mały może więcej”. Nieoficjalnego remiksu nie może wydać duża firma fonograficzna – może to natomiast zrobić mała, undergroundowa firma specjalizująca się w bootlegach i white labelach.
Samemu artyście też raczej nic nie grozi – w najgorszym razie dojdzie do spektkakularnego zniszczenia części nakładu (przez co oczywiście ocalałe egzemplarze pójdą za bajońskie sumy na ebayu). Sława nielegalnego remiksu sprawi zaś, że największe sławy będą ustawiać się w kolejce do niego, żeby im produkował albumy, jak to było w przypadku Danger Mouse. Serdecznie życzę Terje Olsenowi podobnej kariery.
Obserwuj RSS dla wpisu.