W roku 1995 napisałem do niszowego lewicowego pisma „Lewą Nogą” esej zatytułowany „Zanim skazano Dreyfusa”. Jak wielu autorów niszowych pism, odreagowywałem w ten sposób tekst z „ Gazety Wyborczej” (gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że za dwa lata „Wyborcza” zaproponuje mi pracę, to bym go oczywiście wyśmiał).
Zirytował mnie tekst Ewy Bieńkowskiej o aferze Dreyfusa, w którym pominięto kontekst tej afery, bez którego moim zdaniem nie można jej zrozumieć. Kontekstem zaś były afery gospodarcze wstrząsające francuską III Republiką, a przede wszystkim Matka Wszystkich Afer, tzw. afera panamska.
Afera w skrócie polegała na tym, że powołano spółkę akcyjną symulującą budowę Kanału Panamskiego. De facto była to jednak piramida finansowa, która zrujnuje setki tysięcy drobnych ciułaczy. Spółka praktycznie nic nie budowała, za to gigantyczny kapitał zainwestowała w skup Autorytetów Moralnych.
Kupili sobie więc dwóch wybitnych inżynierów – Ferdynanda Lessepsa i Gustawa Eiffla – bo ciemny lud to zawsze łyknie, że jak ktoś jest Profesorem, Inżynierem albo w ogóle Znanym Intelektualistą, to na pewno nie można mu zapłacić za publiczne kłamstwo. Kupili sobie praktycznie całą francuską prasę i klasę polityczną, z przewodniczącym parlamentu włącznie. Efekt był fantastyczny: w prasie ukazywały się reportaże z nieistniejącej budowy, a rząd wysyłał do Panamy swoich przedstawicieli, którzy wracali z optymistycznymi raportami.
Afera skończyła się bez rozliczenia. Powołano komisję parlamentarną która, jak to komisje parlamentarne, zaśpiewała i zatańczyła, ale nic nie wyjaśniła. Paru kolesi popełniło samobójstwa (he he), paru innych posadzono ale wypuszczono z braku dowodów. Trzy lata odsiedział tylko niejaki minister Baihaut, który jak ostatni kretyn się przyznał do winy, zamiast iść w zaparte jak mądrzejsi koledzy.
W „Lewej Nodze” nieproporcjonalnie dużo miejsca poświęciłem owemu przewodniczącemu parlamentu, który wziął wszystkiego głupie 300.000 franków. Charles Floquet wydawał mi się jednak wtedy symbolem pewnej postawy.
Gdy się czyta jego biografię, wyłania się obraz fajnego faceta. Jak wielu liberalnych polityków III Republiki, Floquet za II Cesarstwa działał w republikańskiej opozycji. W pamięci Polaków wdzięcznie się zapisał zakłócając wizytę cara w Paryżu okrzykami „niech żyje Polska”,. Jako adwokat bronił opozycjonistów w procesach politycznych.
Kiedy wyszło na jaw, że brał łapówki, zareagował jak przystało na dawnego konspiratora. Oświadczył z godnością, że dla siebie, broń Boże, nie wziął ani grosza, wszystko poszło na Sprawę.
Floquet wydawał mi się ważnym przykładem obalającym panujący w ówczesnej III Rzeczpospolitej mit, jakoby sama tylko działalność w opozycji automatycznie dawała kwalifikacje do pełnienia stanowisk publicznych. Wykształcenie nie jest istotne – wystarczy, że kiedyś chciałeś wysadzić w powietrze pomnik Lenina, a już masz kwalifikacje na ministra sprawiedliwości.
Nie miałem złudzeń co do tego, że ktoś będzie czytać moje niszowe artykuły z niszowego pisma, ale naprawdę nie myślałem, że będzie tak źle, że ten mit będzie jeszcze czkawką wracać po 14 latach.
Obserwuj RSS dla wpisu.