Steve Jobs ma takie fajne powiedzonko „real artists ship”. Oznacza ono, że to się nie liczy, jak bardzo nowatorskie, oryginalne i wyprzedzające swoją epokę urządzenie sobie wymyśliłeś. Nie liczą się schematy i prototypy. Liczy się tylko to, czy potrafisz wprowadzić urządzenie na rynek.
Jeśli tutaj zawiodłeś, to nie usprawiedliwiaj się, że „a no bo mi złe części dostarczyli” albo „firma źle zrealizowała zamówienie”. Nie umiałeś tego dopilnować? To Twoja wina.
Takie surowe kryteria obowiązują w kapitalizmie, ale w PRL mieliśmy dziwaczny kult inżynierów-nieudaczników. Stefan Bratkowski uwielbiał lansować niedocenionych geniuszy, co to, panie, takie piękne prototypy i takie genialne pomysły, ale zgnoili bezduszni biurokraci.
Co jakiś czas ktoś przypomina sobie o ulubieńcu Bratkowskiego, doktorze Jacku Karpińskim, konstruktorze komputera K-202, co to go komuniści zgnoili. Teraz przypomniał sobie o nim Piotr Lipiński w „Dużym Formacie”, przedtem Karpiński opowiadał o swoich prześladowcach w „Pulsie Biznesu” i magazynie „CRN Polska”, story o nim robił też Rafał Geremek w wołkowym „Życiu”.
W wersji Karpińskiego i jego przyjaciół narracja wygląda tak: K-202 był konstrukcją genialną i wyprzedzającą swoją epokę, ale komunistyczne zakłady MERA wolały postawić na mniej wydajny, lecz standardowy w RWPG system RIAD, skopiowany z przestarzałego IBM/3×0. Oburzony wynalazca wyemigrował, co było wielką stratą dla polskiego przemysłu.
Ale co się działo z Karpińskim już po wyemigrowaniu? W Szwajcarii inżynier Kudelski – niewątpliwy „real artist” w sensie Jobsa – pomagał mu stawiać pierwsze kroki. Karpiński założył własną firmę.
Przeklejam hagiograficzny tekst z „Pulsu Biznesu”: „Zrobił robota sterowanego głosem. Już miał rozpocząć produkcję. Nie zdążył. Zbankrutował. Potem wymyślił Pen-Readera, skaner do wczytywania tekstu. W 1990 r. wrócił do Polski z zamiarem jego produkcji. Nie starczyło pieniędzy. Wyprodukował 500 sztuk, zanim BRE Bank położył rękę na produkcji i jego domu w Aninie. Kredyt okazał się zabójczy. 120 procent odsetek. Karnych”.
Potem Karpiński się zabrał za produkcję kas fiskalnych, co w wywiadzie opisywał tak: „Próby nawiązania współpracy w produkcji moich kas z Libellą i Apatorem zakończyły się fiaskiem. Libella pozbyła się mnie, jak tylko zorganizowałem zakład i uruchomiłem produkcję. Apator dokumentnie spieprzył mój projekt. Z mojego punktu widzenia to był ewidentny sabotaż”.
Jednym słowem, czy Karpiński działał w Polsce czy w Szwajcarii, czy w komunizmie czy w kapitalizmie, tam może i konstruował rzeczy ciekawe na etapie prototypu, ale próba uruchomienia produkcji kończyła się zawsze fatalnie. Jakoś ciężko mi uwierzyć, że literalnie za każdym razem było to z winy sabotażu międzynarodowego spisku banków, kooperantów i bezdusznych biurokratów. Ale zwolennicy legendy o „polskim Billu Gatesie” łykają taką wersję bez popijania.
Samo określenie „polski Bill Gates” mógł wymyślić tylko ktoś nie mający pojęcia o IT. Bill Gates to nie jest konstruktor ciekawych prototypów – to jest człowiek, który potrafił dopilnować kooperantów i zjednać sobie biurokratów. Słowem, całkowite przeciwieństwo Karpinskiego. Mentalnie nigdy nie wyrośniemy z PRL, dopóki u nas taki ktoś będzie się cieszyć mniejszą estymą od inżyniera-nieudacznika prześladowanego przez spiski.
Obserwuj RSS dla wpisu.