Że Bronisław Wildstein jest prawnym analfabetą, to wiadomo co najmniej od czasu niesławnego „listu otwartego w obronie wolności słowa”, którego sygnatariusze podpisywali się w gruncie rzeczy pod deklaracją „my, niżej podpisani, nie wiemy czym się różni prawo karne od cywilnego”. Lektura jego komentarza do nowelizacji ustawy o zapobieganiu przemocy w rodzinie jest jak zwykle ucztą dla konesera prawicowej tępoty, tym bardziej że Wildstein używa formuły „rozumiem, że…” – która brzmi wyjątkowo komicznie, gdy używa jej człowiek nie rozumiejący już nawet tego, czego właściwie nie rozumie.
„Rozumiem, że nie wolno mi zastosować przemocy (złapać za rękę) dziecka, które wbiega na jezdnię pod jadący samochód” – pisze Wildstein. W art. 2 ustawa definiuje przemoc jako „umyślne działanie lub zaniechanie naruszające prawa lub dobra osobiste osób (…) w szczególności narażające te osoby na niebezpieczeństwo utraty życia, zdrowia, naruszające ich godność, nietykalność cielesną, wolność w tym seksualną”.
Samo złapanie za rękę w ogóle niekoniecznie musi narażać na utratę życia czy naruszenie godności, ale jeśli się to czyni wobec bezpośredniego zagrożenia „życia i zdrowia” (a z tym niewątpliwie wiązałoby się „wbiegnięcie na jezdnię”), prokurator ośmieszyłby się widząc tutaj czyn zabroniony. To tak jakby ścigać ratownika za reanimację.
Dalsze przykłady Wildsteina są równie zabawne. „Nie wolno mi również zamknąć w domu dziesięciolatka, który w nocy postanowił ruszyć z domu na miasto”. Jeśli w ustach dziesięciolatka to jest coś więcej niż żartobliwa dziecięca fantazja, którą zaspokoi krótki spacer po balkonie, to należy zwrócić się do psychologa.
Ojcem dziesięciolatka byłem dwukrotnie (a zaraz będę po raz trzeci) i wiem, że w tym wieku w nocy dziecko raczej chciałoby przytulić się do rodziców przed zaśnięciem. Pomysł „wyjścia na miasto” po prostu mu nie przyjdzie do głowy – chyba, że mroku czającego się za drzwiami boi się mniej niż swoich rodziców.
Najlepszy fragment zachowałem na deser. „Nie mogę więc nie tylko nazwać swojego potomka durniem, ale nawet kpić z niego, że brak postępów w nauce oraz złe sprawowanie zepchnie go na margines i zamknie przed nim przyszłość”.
Mógłbym zapolemizować na serio, pisząc o edukacyjnej wartości nazywania dziecka durniem albo kpienia z jego postępów w nauce. Prawicowa publicystyka często jednak mnie wprawia w stan opisany w „Tytusie” jako „nie mogę się z nim boksować, jego ciosy mnie zbyt rozśmieszają”. Wildstein na szczęście nie jest moim krewnym w rozumieniu ustawy, mam więc pełne prawo do kpiny z jego wiedzy i wykształcenia („studiował w latach 1971-1980, nie ukończył studiów”).
Drogi Panie Bronisławie, jeśli syn będzie miał taki sam zapał do nauki jak Pan, proponuję mu powiedzieć tak: „synu, bierz przykład z ojca: kolokwia i egzaminy są dla lewaków. Nie magisterium lecz kaprys Kaczora zrobi z ciebie pana redaktora”.
Obserwuj RSS dla wpisu.