Czasem machina wszechświata działa zaskakująco sprawnie, droselklapy nie ryksztosują a odpowiednie tryby chcą zatrybić. Tak było w tym przypadku: usłyszałem w radiu piosenkę tak fajną, że to aż powala, wydobyłem Ajfona i Midomi zidentyfikowało mi ją jako „Ain’t No Rest For The Wicked” grupy Cage The Elephant.
W domu odpalam Ajtjunsy dla jej ściągnięcia i co ja widzę – Steve Jobs, ludzkie panisko, akurat ją wystawił w tym tygodniu jako darmowy discovery download. A więc nie dosyć, że zaoszczędziłem swoje 99 centów, to jeszcze osiągnąłem poczucie harmonii z uniwersum.
Piosenka teoretycznie nie ma prawa mi się spodobać. Jest grana na akustycznej gitarze, a tekst opowiada o okrucieństwie zdeprawowanego świata. Ale co innego, gdy na akustycznej gitarze brzdąka jakiś zarośnięty bard ogniskowy, a co innego gdy za struny szarpie się z dynamiką właściwą indie rockowi.
W jednym muszę przyznać bardom rację: akustyczna gitara rzeczywiście pomaga docenić tekst. Na pierwszej płycie Franza Ferdinanda jest piosenka „Jacqueline”, z tekstem niby fajnym, ale jakoś gdzieś schodzi na drugi plan, gdy już tylko zaczyna ją zagłuszać przesterowana szóstka.
Tekst doceniłem i pokochałem dopiero słysząc akustyczną wersję, wydaną jako „Better in Hoboken”, bonus track do singla „Matinee”. Wpadł mi w uszy do tego stopnia, że nie mogłem się powstrzymać i zacytowałem do od czapy w artykule o Pynchonie (który linkuję, bo to moje prywatne wyznanie wiary jako postmodernisty).
Podobnie jest w przypadku Cage The Elephant. Czy łotrzykowskie przesłanie tej piosenki byłoby równie wyraziste w typowo rockowej aranżacji? Pewnie jednak nie. Ale z drugiej strony, piosenka jest fajna właśnie dlatego, że zamiast konstypacji barda, ma w sobie rockowe luzactwo. Aż strach pomyśleć, jak beznadziejnie by utwór na ten temat wykonał jakiś przykładowy Gintrowski…
Obserwuj RSS dla wpisu.