Klucz do encykliki

Nie myślałem, że kiedykolwiek mi się zdarzy czytać od dechy do dechy duże gazetowe teksty na temat Jana Pawła 2 – ba, w napięciu czekać na następny odcinek! Reporterski serial Aleksandry Klich „Brat Karol, siostra Wanda" wciągnął mnie jednak jak mało co. Teraz cieszę się, że sam nie zrealizowałem swoich przymiarek do pisania o encyklice „Humanae Vitae”, bo dopiero historia przyjaźni Wojtyły z Półtawską pomogła mi zrozumieć ten dokument.
Do encykliki pierwszą przymiarkę zrobił Jan XXIII, powołując w 1963 międzynarodowy zespół ekspertów mający opracować sugestie zmiany stanowiska Watykanu wobec kontroli urodzin. Zaraz potem zmarł, a jego następca Paweł VI zmienił kształ komisji – zamiast sześciu ekspertów spoza Kościoła miała teraz liczyć 72 osoby, w tym licznych kardynałów.
Komisja zaleciła uznanie, że w antykoncepcji jako takiej nie ma nic złego i katolickim małżeństwom należy zostawić swobodę wyboru metody regulacji poczęć. Jednocześnie powstał raport mniejszości, zalecający zostawienie nauczania Kościoła bez zmian, z całkowitym potępieniem jakiejkolwiek kontroli poczęć.
Paweł VI w końcu odrzucił obie propozycie i przyjął kompromis wypracowany przez Karola Wojtyłę, w której niby nic się nie zmienia (antykoncepcja pozostaje potępiona), ale jednocześnie następuje przełom, bo jedna forma antykoncepcji zostaje zaakceptowana – tyle, że nie nazywa się jej antykoncepcją.
Żaden inny kościół chrześcijański nie stosuje takiego sztucznego rozgraniczenia. Radykałowie potępiają wszystkie metody w czambuł, umiarkowani uważają, że wybór metody w ogóle nie jest wyborem moralnym. Wierzącemu katolikowi to oczywiście obojętne, ale dla człowieka patrzącego z zewnątrz to wskazówka, że ten dziwaczny kompromis nie jest czymś, co w logiczny sposób wynika z Ewangelii. Skąd się więc wziął?
W encyklice znajdujemy coś w rodzaju uzasadnienia, które brzmi tak: „mężczyźni, przyzwyczaiwszy się do stosowania praktyk antykoncepcyjnych, zatracą szacunek dla kobiet i lekceważąc ich psychofizyczną równowagę, sprowadzą je do roli narzędzia, służącego zaspokajaniu swojej egoistycznej żądzy, a w konsekwencji przestaną je uważać za godne szacunku i miłości towarzyszki życia”.
Autor tego zdania przyjął szereg niezwerbalizowanych założeń – na przykład że antykoncepcji domagają się głównie mężczyźni, bo kobietom obca jest „egoistyczna żądza”. Bez nich ten passus – a więc i cała encyklika – to jedno wielkie non sequitur.
Gdybym postrzegał ludzką seksualność tak, jak ten, kto wymyślił te założenia – ci kierowani egoistyczną żądzą mężczyźni, którzy szacunek dla kobiet mogą odczuwać tylko pod groźbą wpadki! – to pewnie żyłbym w celibacie. Czytając opowieść o Wandzie Półtawskiej, wiedząc przez jak straszne rzeczy przeszła ona w Ravensbruck, mogę przynajmniej zrozumieć, skąd jej się to wzięło. I skąd się wziął dziwaczny kompromis, wyróżniający katolicyzm wśród innych odłamów chrześcijaństwa.

Obserwuj RSS dla wpisu.

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.