Najlepsza polska rockowa płyta wszech czasów to czarny album Brygady Kryzys. To nie jest podpucha, to nie jest subiektywna opinia, to jest stwierdzenie faktu.
Przekleństwem polskiej muzyki rockowej zawsze było realizatorskie niedbalstwo. Wykonawcy brzmiący świetnie na koncertach w wersjach studyjnych wypadali blado – że przypomnę pierwsze studyjne nagrania Kultu. Nie wiem czym to tłumaczyć, być może przyzwyczajeni do nagrywania Zdzisławy Sośnickiej realizatorzy po prostu rutynowo wycinali to, co jest esencją rockowego brzmienia.
Czarny album zrealizowano tak, by pieczołowicie zarejestrować każde skrobnięcie kostki po gryfie, każde walnięcie w talerze, każdy kontrolowany sprzęg i przester. O samej perkusji można by tu pisać długo i namiętnie.
Nie jest tym płaskim instrumentem zdolnym tylko do wypukiwania rytmu, jak w większości polskich nagrań z czasów PRL. Nie trzyma się tła, często – kiedy świętej pamięci Janusz Rołt robi to swoje łubudubudubudzyńńń na półkotłach i talerzach – wysuwa się na pierwszy plan.
Kim był ten polski Brian Eno, który wyprodukował najlepiej wyprodukowaną polską płytę rockową? Nie mam pojęcia. Znaczy, wiem że się nazywał Jakub Nowakowski, ale co po za tym?
Gugiel wyrzuca mnóstwo Jakubów Nowakowskich mających profile na Facebooku, Goldenline i Linkedin, z których większość – signum temporis – to doradcy finansowi czy specjaliści od call center. Jeden prowadzi z bratem warsztat samochodowy w Szczecinie, inny administrował siecią w firmie Elektromontaz (i skarżył się, że nie może przyznać uprawnień użytkownikowi PawelB – nikt mu nie pomógł).
Każdego z nich mogę sobie wyobrazić jako TEGO Jakuba Nowakowskiego, byłego mistrza konsolety, który dziś znudzony administruje Pawłami B., naprawia sprzęgła, doradza finansowo albo organizuje call-center. Albo robi to wszystko na raz, przez telefon doradza, a w spółce z bratem jest tylko jako inwestor.
Żeby mnie jako recenzenta rzucić na kolana, nie wystarczy tylko dobra realizacja, potrzebuję dobrych tekstów. Te na czarnym albumie są bez zarzutu. Żadnego fałszywego rymu, żadnej naciąganej metafory.
Weźmy „Centralę” właśnie. Wiadomo, że w 1982 roku musiało chodzić o komunizm – ale wielkie kudosy dla autora za to, że nie pojechał w tandetne precz sko munom. Dzięki temu jest ponadczasowy.
Słuchany dzisiaj, jest dla mnie pieśnią o polskich neoliberałach (nadają wszyscy na jednej fali, czekają aż Ameryka ich ocali, ocali). W 2050 będzie równie aktualne jak dziś, bo zawsze będzie jakaś Centrala.
Obserwuj RSS dla wpisu.