Francuski szowinizm i polskie kompleksy

Kiedyś paryska kelnerka powtarzając moje zamówienie nazwała mojego drinka „lągilądiste”. Z pewnością nie dlatego, że nie wiedziała jak poprawnie wymówić „Long Island Ice Tea” – jak wszystkie swoje koleżanki i koledzy po fachu, słysząc mój łamany francuski sama przeszła na angielski. Po prostu w jej językowej tradycji naturalne jest czytanie słów takich jak „Long Island” czy „Berlin” zgodnie z regułami fonetyki francuskiej.
Przypomniało mi się to teraz, gdy moje potomstwo oglądając w hotelowej telewizji śledziło swoją ulubioną parę pogromców mitów – którzy na Bałkanach nazywają się Adam i Dżejmi. W polskiej tradycji językowej pisanie angielskich czy francuskich imion per „Dżon” czy „Żan” brzmi idiotycznie, ale dla południowych Słowian – zapewne inspirowanych transliteracyjną beztroską panującą w świecie cyrylicy – to naturalne.
Dla naszego znakomitego magazynu shoppingowego „Logo” przeprowadziłem test syntezatora mowy z nowego iPoda shuffle (jak wiadomo, nie ma on wyświetlacza, za to informuje w słuchawkach, jaki utwór jakiego wykonawcy chce nam zapodać). Ułożyłem specjalną złośliwą plejlistę z piosenkami, które mogą skonfudować maszynę.
Okazało się, że stosowana przez nową szuflę konwencja „jedna piosenka – jeden język” (jak już się zdecyduje na konkretny język, stosuje go i do wymówienia wykonawcy i tytułu) prowadzi do problemów opisanych powyżej. Skoro na przykład Nouvelle Vague jest grupą francuską, to jej wersja „Blue Monday” odczytana jest jako „blumąDE”.
W tekście do „Logo” zaklasyfikowałem to jako błąd, ale teraz mam wątpliwości. Zapewne w swobodnej rozmowie tak o tej piosence mówią właśnie Francuzi, których być może tak samo dziwi nasza niechęć do przeczytania po polsku „blułe mondaj”.
Poza oficjalnymi regułami fonetyki i ortografii każdy język ma swój nieoficjalny, nieopisany w słownikach kodeks narodowego szowinizmu – jedne narody lubią na obcych słowach wywieszać własne flagi i ogłaszać je częścią swojego imperium, po wtłoczeniu w swoją fonetykę, ortografię i gramatykę. Inne – przeciwnie, traktują obcy wyraz jak eksterytorialną enklawę, wokół której najchętniej wybudowaliby mur berliński.
O tym, jak niechętnie my inkorporujemy obce słowa, świadczy znana z internet’u apostrof’owa obsesja. Już pal sześć, że nie zrobilibyśmy z Johna „Dżona”. Wbrew słownikom podświadomie odczuwamy niechęć nawet do zrobienia z tego Johna poprawnego polskiego dopełniacza. Coś nam podświadomie mówi, żeby otoczyć go obronnymi zasiekami i zrobić (nieprawidłowo) „John’a”.
Powiedziałbym, że to wynika z naszych narodowych kompleksów, ale jakie do diabła mamy powody mieć kompleksy większe niż mieszkańcy Bałkanów?

Obserwuj RSS dla wpisu.

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.