W wakacje przypomniałem sobie o swoim skromnym udziale w wojnie domowej w Jugosławii, więc pozwolę sobie zanudzić gości tą opowieścią.
Idealistyczną młodość spędziłem, jak tu wielokrotnie pisałem, na próbach odtworzenia przedwojennej Polskiej Partii Socjalistycznej. To się oczywiście nie mogło udać choćby dlatego, że partia, w której kogoś takiego jak ja dopuszcza się do czynności organizacyjnych, robi odpowiednik powiedzenia „zaraz wracam” w teen slasherze.
Chwilami jednak po prostu nie było innych chętnych ze względu na skromność zasobów kadrowych. W 1994 odpowiadałem więc za organizację partyjnego kongresu, który odbył się w hotelu przy Wisłostradzie.
Część gości nie przyjechała, więc próbowałem w recepcji wymędzić zwrot kasy za niepotrzebnie opłacone pokoje (wiedziałem, że to nie ma szans, ale jak uczył Camus, powinność trzeba spełniać dlatego, że jest powinnością, a nie dlatego, że to ma sens).
Gdy tak sobie gawędziłem z recepcjonistkami, do hotelu wszedł wąsaty jegomość w towarzystwie żony i córek i oznajmił „We are from Bosnia, we need help”. Panie z recepcji go na szczęście nie zrozumiały, bo władająca angielskim recepcjonistka w centrum Warszawy była wtedy taką samą fantastyką, jak nie przymierzając multimedialny komunikator w kieszeni. Nie to stulecie.
Poprosiłem wąsacza, żeby przez chwilę się nie odzywał, po czym oznajmiłem recepcjonistkom, że sprawa jest nieaktualna, bo oto zjawili się moi spóźnieni goście. Dzięki temu pierwsze dwie noce w Polsce rodzina „mojego” uchodźcy spędziła we względnym komforcie. Następne parę dni też mieszkali na jakim-takim poziomie (przekonałem do zafundowania im hotelu pewnego działacza emigracyjnej PPS, którego nazywaliśmy wówczas „towarzyszem sponsorem” ze względu na jego gotowość do finansowania projektów takich jak pismo „Lewą Nogą”).
Pamiętam jakieś absurdalne kolejki w różnych instytucjach, w których próbowałem załatwić „mojemu” Bośniakowi polski ośrodek dla uchodźców, a najlepiej wyjazd do ciekawszego kraju. W końcu się to udało – gdy się żegnaliśmy, wyjeżdżał do Danii, z której chciał dalej uderzyć do USA, kraju w którym podobno zawsze można zacząć życie od zera. Mam nadzieję, że mu się to udało, kontakt się urwał.
W kolejkach opowiedział mi swoją historię. Mieszkał pod (czy raczej nad) Sarajewem. Jak wielu mieszkańców Bośni, aż do wybuchu wojny nie uważał siebie za Serba, Chorwata ani Muzułmanina, tylko po prostu za Bośniaka. Wojna jednak wszystkich zmusiła do opowiedzenia się po czyjejś stronie – po prostu nie można być neutralnym, kiedy okolicę opanowują etniczne bojówki.
„Mój” Bośniak musiał opuścić dom położony w okolicy opanowanej przez Muzułmanów. Rodzinę wysłał do swojej siostry w Belgradzie, sam został wcielony do SDS, czyli partii przekształconej w serbską bojówkę. Nie chciał mi opisywać swojej wojennej działalności i domyślam się, że było to coś paskudnego – kierownictwo SDS jest ścigane przez ICTY nie za bazgranie na murach.
Ale człowiek, który w takiej sytuacji myśli przede wszystkim o tym, jak się wyrwać wraz z rodziną z tego szaleństwa, to zawsze mój druh. „Mój” Bośniak zdezerterował z bojówki i zieloną granicą, głównie pieszo i autostopem, przedostał się do Belgradu. Tutaj ukrywał się w mieszkaniu siostry, na wszelki wypadek nie pokazując się na ulicy – wprawdzie utworzona przez SDS Republika Srpska była innym państwem niż Republika Srbija, ale tak czy siak, serbskie miasto to nie jest bezpieczne miejsce na dezertera z serbskiej armii.
Siostra załatwiła kontakt z kierowcą TIR-a jadącego gdzieś na północ, który miał swoich zblatowanych celników. Cała rodzina ukryła się w naczepie wiozącej tekstylia. Po dwóch dobach siedzenia non stop w zamknięciu, zostali nagle przez kierowcę wypuszczeni. Nie do końca wiedzieli, gdzie są – ale jak już wiecie, byli na Wisłostradzie.
Obserwuj RSS dla wpisu.