Jednym z powodów, dla których tak bardzo lubię czytać prawicową blogosferę, jest unikalna szansa wniknięcia w osobowość ludzi robiących charakterystyczne błędy językowe. Fascynuje mnie to, jak słowa takie jak „sic!” czy „obiektywizm” rozumieją ludzie stosujący je w sposób błędny, a nigdy ich nie można o to zapytać wprost, bo się spłoszą i uciekną (obserwowałem to wielokrotnie na swoim blogu, gdy podlinkował mnie portal i przyłaziły tutaj prawicowe efemerydy).
Zawsze intrygowało mnie to, jak ludzie mówiący „najmniejsza linia oporu” rozumieją to powiedzonko. Dla człowieka ze ścisłym wykształceniem oczywiste jest to, że poprawna wersja to „linia najmniejszego oporu”, bo chodzi tak naprawdę o potoczne zastosowanie „zasady najmniejszego działania”.
Zasadę sformułowali różni badacze na początku oświecenia. Trochę tak jak z zasadą Le Chateliera-Brauna, w zależności od tego, z kim ktoś by się identyfikował w pierwszej wojnie światowej, jej autorstwo przypisywane jest już to francuskiemu badaczowi Pierre de Maupertuis, już to niemieckim myślicielom Eulerowi i Leibnizowi.
Zasada mówi, że przyroda funkcjonuje w taki sposób, żeby się jak najmniej namęczyć. Woda spływająca w dół górskim zboczem będzie wzdłuż takiej linii, wzdłuż której napotka w sumie najmniejszy opór. Takoż prąd w obwodzie i tak dalej.
Matematycy (znowu: w zależności, etc., przypisuje się to Eulerowi albo Lagrange’owi) odkryli, jak ten opór opisywać językiem rachunku różniczkowego, który studentom nauk ścisłych wbijany jest do głów na zajęciach z analizy matematycznej. Na tyle skutecznie, że ja do dzisiaj słysząc o „linii najmniejszego oporu” wyobrażam sobie trójwymiarowy wykres potencjału i tor punktu materialnego w tymże, biegnący po linii najmniejszego oporu. Czyli wzdłuż minimum Lagrange’a.
Ale co sobie wizualizuje koleś od „najmniejszej linii oporu”? Dajmy na to, Tomasz P. Terlikowski? („Na szczęście są też specjaliści, którzy nie idą po najmniejszej linii oporu. Dr Dyron Calhoun założył np. specjalne prenatalne hospicja…”). Albo wybitny bloger Cień Azraela? („Niestety, panowie dziennikarze poszli po najmniejszej linii oporu”).
Nigdy bym się nie dowidział, gdyby nie prawicowy bloger ckwadrat, który podzielił się w Psychiatryku swoim wrażeniem, że „rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego jest traktowana – żeby użyć militarnego określenia – po najmniejszej linii oporu”.
MILITARNEGO? Chryste Panie, nigdy bym się nie domyślił. A więc oni mówiąc „najmniejsza linia oporu” wyobrażają sobie jakąś taką linię na mapie taktycznej, na której druga dywizja pancerna szturmuje pozycje okopanego pierwszego pułku piechoty? I tutaj strzałeczką ich oskrzydlili, a tam w kółeczku oni się bronili? To jest tak nieobiektywnie relatywistycznie moralne, że aż sic i kontrowersyjny pfuj.
Obserwuj RSS dla wpisu.