Jakiś czas temu odkryłem świat przeróbek znanych piosenek na 8-bitowe komputery. Osobliwie zauroczyła mnie przeróbka „Knights of Cydonia”, która w wersji 8-bitowej brzmi naprawdę jak melodyjka z prawdziwej gry – przypomina kompozycje króla ośmiobitowych melodyjek, Roba Hubbarda.
Jego melodie mimo wymuszonego przez technikę prymitywizmu, zawsze niosą w sobie jakąś opowieść. Nie wiem jak to działa, bo w ogóle jedną z największych zagadek Wszechświata jest dla mnie pytanie „jak działa muzyka”.
Intuicyjnie i niefachowo czuję w każdym razie, że są melodie bardziej i mniej narracyjne (może ktoś mi to bardziej fachowo naświetli?). Melodia „Knights of Cydonia” niesie w sobie jakąś opowieść: słyszę w niej podróż, tęsknotę, walkę, wzruszenie. Podobnie jak w muzyczce Hubbarda do „Monty on the Run”, ośmiobitowej platformówce.
Dla ludzi z mojego pokolenia ta gra była tak ważnym wydarzeniem, że ktoś mający zbyt dużo wolnego czasu przygotował dla swojego chomika tor przeszkód odtwarzający tę grę. Jeśli czujesz ten dowcip, jesteś mój zią, tak jak Duńczycy z grupy „PRESS PLAY ON TAPE” grający to na żywo.
Nigdy nie przeżyłem więcej niż trzy dni w „Vietnam Lost Patrol”. A to były czasy, droga młodzieży, kiedy nie można było czekpointa ni sejwa. Jeden błąd (lub nawet losowo odpalane wydarzenie, któremu nie mogłeś nijak zapobiec) i kolejny żołnierz z twojego oddziału ginie. Albo co gorsza jest tylko lekko ranny i zaczyna was spowalniać…
Jeśli w ogóle do tej koszmarnie trudnej gry chciało mi się wracać, to przede wszystkim ze względu na niepowtarzalnie klimatyczną muzyczkę. Kompozytor nazywa się Chris Gleister, ale z tego co zdołałem wyguglać, był mistrzem jednego przeboju. Za to inspirującego do dzisiaj.
„VLP” był jedną z gier, które na Amidze zwalały wtedy ludziom szczękę na podłogę. Pecety wtedy potrafiły tylko żałośnie popiskiwać, gry na Amidze natomiast miały klimatyczne muzyczki w stereo. Drugą taką grą był „Shadow Of The Beast” – z muzyką Davida Whittakera, mistrzem epoki szesnastobitowej.
W tamtych strasznych czasach, gdy Polską rządziła krwawa junta a co gorsza w grach nie można było robić sejwów, te muzyczki były kluczem do eskapizmu. Zapraszały gracza do zanurzenia się na parę godzin (inaczej się nie dało – sejwy!) w innej rzeczywistości.
Tę trzeba było sobie wypracować wyobraźnią, bo jak widać choćby po skrinach z „VLP”, tam się dowiadywałeś z komunikatu, że ci urwało nogę – nie można jednak było jej realistycznie pokazać frunącej w powietrzu z szesnastokrotnym anizotropowym wygładzaniem. Stąd wspomaganie muzyką wyobraźni.
Dziś gry tego nie potrzebują, więc trudno sobie wyobrazić dzisiejszą grę, do której pasowałby „Knights of Cydonia” jako soundtrack. Jako honorejbl menszyn jednak wspomnę swoją ukochaną grę (w miarę) współczesną, czyli „Deus Ex”. Dostarczył mi on przed laty na moim pierwszym iMacu takiego „wsysu”, jaki w młodości przeżywałem przy C-64.
Obserwuj RSS dla wpisu.