Za sprawą surrealistycznego zbiegu okoliczności na premierę „Avatara” leciałem w towarzystwie odzianej w złociste celofanowe skafandry ekipy Pawła Althammera z fundacji „Wspólna sprawa”. Okazuje się, że ten happening nie skończył się na jednorazowym locie do Brukseli, ale kosmici Althammera nadal fruwają to tu, to tam, ku radości pasażerów Polskich Linii Lotniczych.
Przepraszam za wtręt z cyklu „moje życie wśród sławnych ludzi”. Na Heathrow nasze drogi się rozeszły, oni jechali gdzieś dalej do Oxfordu (?), a ja na Lestera do Odeonu, gapić się na równie piękną jak 30 lat temu Sigourney Weaver. Srsly, kiedy aktorzy wchodzili na scenę w ramach krótkiego spiczu dla publiczności, Sigourney – w podkreślającej nienaganną figurę sukni – wzbudziła eksplozję oklasków jak diva operowa (a jak jeszcze posłała widowni całusa…!).
„Avatar” daje radę – czułem się jak ośmiolatek po raz pierwszy w życiu oglądający „Gwiezdne wojny” (w zniszczonym znacznie później przez Karola Karskiego kinie „Tęcza”). Byłem do tego filmu trochę uprzedzony, bo fabuła wyłaniająca się z trailera zapowiada się idiotycznie i prowokuje pytania typu „dlaczego kosmici znają angielski?” (oraz „dlaczego posyłają właśnie tego faceta?”, „dlaczego kosmici w ogóle tolerują ziemskiego szpiega?” etc.).
Fabuła wszystko to wyjaśnia. Pozostaje drobna nielogiczność: (zarotuję): qynpmrtb avr mebovyv mnqartb flfgrzh mqnyartb fyrqmravn ningnebj – pb olybol ybtvpmar, fxbeb fn gnxvr xbfmgbjar, nyr wrqabpmrfavr xbzcyrgavr ebmxynqnybol snohyr? Ale to też w sumie łatwo wyjaśnić, choćby krótką sceną dialogu typu „pubyrear onqmvrjvr mabjh avr qmvnyn”.
Dodatkowo – czego nie widać z trailera – jest wielką polityczną aluzją. Ten film, towarzyszki i towarzysze z TTDKN, to kolejny przykład infiltracji Hollywood przez naszych ludzi, takich jak towarzysz James Cameron.
Pada w tym filmie znakomity cytat podsumowujący mój osobisty stosunek do kapitalizmu: „Korporacje nie lubią złej publicity [związanej z udziałem w ludobójstwie], ale jeszcze bardziej nie lubią złych raportów kwartalnych” (cytuję z pamięci). Cała fabuła jest zaś alegorią hańby irackiej – mamy nawet bezpośrednie odpowiedniki Halliburtona, Cheneya i Busha, aż do cytatu z „sercami i umysłami” włącznie.
Poza polityką, film jest widowiskowy do poziomu przelicytowującego wszystko, co widzieliśmy dotąd w kinie fantastycznym. Kto grał w „Starcrafta”, niech sobie spróbuje wyobrazić finałowy showdown w taki sposób: armia Terranów, z Goliathami, Wraithami i Battlecruiserem atakowana jest przez Zerga, z hydraliskami i chmarami zerglingów.
Wyobraźcie sobie, że to wszystko splata się w epickiej powietrzno-naziemnej batalii. Sfilmowanej przez faceta, który dał nam „Obcych: Decydujące starcie”, „Terminatory” i „Titanika”. I który czekał 15 lat aż pojawi się technika pozwalająca pokazać taką batalię z wystarczającym dla niego poziomem miodności. W 3D.
Need I say more?
Obserwuj RSS dla wpisu.