Środowisko „Krytyki Politycznej” obserwowałem dotąd z dystansem, ale i z sympatią. Za sprawą nowego stałego współpracownika sympatia zniknęła.
Nie piszę tego w nadziei, że się tym jakoś specjalnie przejmą. Po prostu od tego jest osobisty blog, żeby dawać wyraz sympatiom i antypatiom – zespół Muse czy koncern Microsoft też nie mają powodu by się przejmować moimi opiniami na swój temat, a przecież wyrażać je będę jeszcze wielokrotnie.
Problem z Cezarym Michalskim polega nie tylko na tym, że to jeszcze jeden z całej rzeszy prawicowych publicystów, których musieliśmy utrzymywać z naszych podatków i abonamentu. Jako skrajny relatywista cenię sobie kryterium oceny danej jednostki na tle ogółu populacji – same z siebie słowa takie jak „bogaty” czy „mądry” znaczą niewiele, ale już coś mówi usytuowanie danej osoby w dolnym czy górnym kwantylu.
Słynny wywiad z Michałem Cichym pozwala na precyzyjne usytuowanie Michalskiego na etycznej osi polskich mediów. Spektakularne kłopoty Cichego trwały od kilku lat. Kiedy piszę „spektakularne”, mam na myśli właśnie ich widowiskowość: z czysto plotkarskiego punktu widzenia sprawa jest fascynująca, bo rozmaitymi rykoszetami sięga bardzo znanych osób.
Michalskiemu chodziło tylko o to, o co mu zawsze chodzi, czyli o oplucie Michnika. Gdyby jednak ten wywiad prowadził jakiś dziennikarz „Faktu” czy „Superekspressu”, usłyszałby od Cichego jeszcze bardziej sensacyjne rewelacje na temat prawdziwych celebrytów.
Dlaczego na miejscu Michalskiego nie było żadnego specjalisty od wieloryba Lolka? Michał Cichy miał dużo wolnego czasu i – z racji swojej wieloletniej pracy w dziale kultury – namiary na każdą znaną osobę, jaką chciał wciągnąć w wir swoich spraw. Więc dzwonił, dzwonił i dzwonił, aż już w końcu każdy w medialnej Warszawce albo sam odebrał jakiś dziwny telefon, albo przynajmniej odebrał go znajomy jego znajomego.
Gdy o tym myślę, odczuwam sympatię do ludzi, do ktorych rzadko czuję sympatię: do prawicowych publicystów i dziennikarzy tabloidów. Sprawa kłopotów Cichego musiała być dla nich ogromną pokusą – bete noire od Powstania Warszawskiego łączy się w niej z takimi celebrytami, jacy dobrze wypadliby na okładce „Vivy” czy „Gali”.
Temat samograj, lepszy od Piesiewicza. A do tego smakowity bonus: dokopanie konkurencyjnemu medium plus oplucie Michnika, co kusi przecież nie tylko Michalskiego.
A jednak wszyscy przez kilka lat powstrzymywali pokusę, co dobrze świadczy o Warszawce: jest pełna ludzi, którzy usłyszeli o tej historii, ale nie skorzystali z łatwej okazj.
Pojawienie się człowieka, który nie będzie miał takich skrupułów, było tylko kwestią czasu. To, że okazał się nim być Cezary Michalski, bardzo dużo o nim mówi. To, że Sławomirowi Sierakowskiemu to nie przeszkadza – też niestety dużo mówi o Sierakowskim.
Nie mam pojęcia, co chce tym posunięciem osiągnąć genialny strateg lewicy polskiej. Wiem, co już osiągnął. Przeciętny członek redakcji tego do niedawna szacownego pisma statystycznie rzecz biorąc jest teraz szują.
Obserwuj RSS dla wpisu.