Są takie chwile w moim zawodzie, kiedy czuję, że go uwielbiam i nie zamieniłbym na żaden inny. Nawet na zawód prezesa banku (OK – mógłbym być prezesem banku przez miesiąc, tak w sam raz żeby go doprowadzić do bankructwa i zainkasować gigantyczną odprawę).
Jasne, dziennikarstwo bywa nużące, łatwo się wypalić, jak się w kółko tłucze głodne kawałki o tym samym. No ale zdarzają się czasem dziennikarskie zamówienia prosto z marzeń. Jak to, o którym dotąd pisałem mętnymi aluzjami („wyprawa do strefy 51”, „podróż szlakiem Cthulhu”).
Wydawcy nie lubią informacyjnych falstartów, więc nie mogłem dotąd napisać więcej. Ale już jest oficjalna zapowiedź, więc wolno mi się wreszcie pochwalić na blogu: w przyszłym miesiącu ukazuje się moja książka „Ameryka nie istnieje”, podsumowanie moich realnych i wirtualnych podróży po USA.
Książka trochę przypomina (przynajmniej w moich intencjach) mój „Reportaż znaleziony w Saragossie” – w którym próbowałem w realu odtworzyć podróż Alfonsa van Wordena, kapitana gwardii walońskiej, wędrującego z Andujar do Venta de Cardenas w górach Sierra Morena.
W tej książce odwiedzam z kolei Strefę 51, Roswell, miasteczko będące miejscem akcji filmu „Missisipi w ogniu” (dziś ma czarnego burmistrza), miasteczko będące miejscem akcji filmu „15:10 do Yumy” (dziś to centrum kultury gejowskiej w Arizonie), usiłuję też na skrzyżowaniu w Clarksdale sprzedać duszę diabłu za umiejętność gry na gitarze, jak w filmie braci Coen.
Tak jak w reportażu z Sierra Morena, opis rzeczywistości przemieszany jest z tym, co gdzieś wyczytałem lub obejrzałem – dużo tu jest streszczeń filmów, książek i gier komputerowych. No bo jak tu jechać przez mesy w Arizonie i Nowym Meksyku, nie wspominając firmy Black Mesa?
Na koniec pytanie, które może być dość istotne z punktu widzenia bywalców bloga: czy wykładając na tę książkę swoje ciężko zarobione parę dych, nie dostaniecie przypadkiem czegoś, co już było za friko na blogu?
Otóż jeśli poczujecie, że przepłaciliście – to nie z tego powodu. Ze swojej podróży wrzuciłem na bloga parę ciekawostek, o których z góry myślałem, że na książkę się nie nadają – o wymarłym mieście Poland w stanie Arizona, o skrzynce pocztowej Steve’a Medlina, o skrzyżowaniu Route 66 i Highway 61, o wieloznaczności słowa „highway”, o punkcie rekrutacyjnym na Times Square.
Według mojej oceny, historie opisane w książce są ciekawsze. Ocena czytelników może być inna, ale przynajmniej raczej nie będzie dublowania się materiałów. Poza paroma bardzo starymi notkami, pochodzącymi z czasów, kiedy jeszcze nawet nie wiedziałem, że będę pisał taką książkę.
Zdążyłem więc np. na blogu opisać jedną z moich ulubionych postaci z dziejów Ameryki, dr Hubertusa Strugholda (w książce jest to jednak uzupełnione o poszukiwanie jego portretu w hali sławy w Alamogordo). Opisałem też swój spacer szlakiem J.C. Dentona (ale w książce to jest wkomponowane w większy tekst o popkulturowym motywie urban decay na Manhattanie).
Jeśli więc komuś tak ogólnie podoba się klimat tego bloga – oraz, jako próbka, tamten kawałek o Sierra Morena – to można założyć, że spodoba mu się też ta książka. Oczywiście, to działa także w drugą stronę.
Ne byłbym sobą, gdybym umiał powstrzymać pokusę pochwalenia się bryką, którą pędziłem od wybrzeża do wybrzeża. Wprawdzie to samochód na „f”, ale ten ryk dzikiej bestii, który się rozlegał po dociśnięciu gazu… bezcenne, za wszystko inne zapłacisz kartą. Oh wait, za to też, w wypożyczalni się chyba nawet nie da gotówką?
Obserwuj RSS dla wpisu.