Z powodów znanych tylko kierownictwu Majestic 12, dziennikarz odpowiedzialny w dziale kultury „Gazety Wyborczej” za muzykę pop musi mieć na imię Robert. Chciałem tę notkę napisać jako notkę o wyższości obecnego Roberta nad poprzednim, ale gdy Sankowskiemu streściłem jej ogólną ideę, wziął Leszczyńskiego w obronę – o czym za chwilę.
Z Robertem Leszczyńskim nie zgadzałem się w wielu sprawach (heck, on głosował na Unię Wolności!), ale jednocześnie zgadzałem się w dostatecznie wielu, żebym nie miał uczucia obserwowania varelse (jak na psychiatryku24). Był dla mnie zdecydowanie ramenem.
Zasadniczym punktem spornym aż do jego odejścia z firmy była grupa Blur. Nie cierpiał jej, a ja nie umiałem tego zrozumieć. „Coffee & TV” do dzisiaj należy za jedną z moich ulubionych piosenek ever.
Próbując zrozumieć niechęć Roberta do Blur odwoływałem się do naszej wspólnej admiracji dla wczesnych komedii sensacyjnych Guya Ritchie. Parlando w „Parklife” dla mnie brzmi trochę jak jeden z błyskotliwych monologów z tych filmów.
Robert na to porównanie odpowiedział, że Damon Albarn w świecie tych filmów mógłby najwyżej grać jakiegoś ostatecznego frajera albo ofiarę przestępcy – porównał do postaci drugoplanowej, którą jeden z bohaterów upokarzająco ciągnie za krawacik w dość zabawnej scenie.
Robert Sankowski zinterpretował Roberta Leszczyńskiego tak, że tamten żył legendą rockmana – niegrzecznego chłopca. Wyznawcy tej legendy byli preorientowani, by w bitwie o rząd dusz w Britpopie, sprowadzającej się do ostatecznego sporu „Oasis czy Blur”, całym sercem opowiadać się za Oasis.
Nie chcę tu zaczynać żadnej świętej wojny, ale co was porypało, fani Oasis? Owszem, mieli parę udanych przebojasków, ale przeminęli razem z latami 90. niczym Akcja Wyborcza „Solidarność”. Znaczy, nie przeczę, że obaj bracia coś tam do dzisiaj pobrzdąkują, ale kto daje latającego faka?
Kariera Albarna tymczasem rozkwitła dopiero w latach zerowych, razem z animowanym niby-zespołem Gorillaz. Jego najnowsza płyta jest dla mnie objawieniem. Napisałem już do „DF” felieton zainspirowany jedną linijką z jednej piosenki, ale wciąż słucham głównie singla promującego album.
Klip traktuję osobiście jako przejaw klątwy ciążącej nad moją książką: ledwie zamknąłem rozdział o kolonii Jamestown, poszedłem na „Avatara”, który wymagał uwzględnienia.
To jeszcze zdążyłem dopisać, ale nie zdążę już dopisać, że Ed Roberts nie żyje (umarł między oddaniem książki a drukiem). No i po „Stylo” pewnie inaczej pisałbym rozdział o Route 66 jako micie popkulturowym. Bo, kurczę, ja tak niedawno jechałem tą samą drogą, po której mkną fikcyjni Gorillaz…
Obserwuj RSS dla wpisu.