A więc mamy ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie – prawie równo dwa lata temu na swoim blogu pisałem, że „nie głosowałem na Platformę, ale gdybym głosował, to przynajmniej z tej jednej rzeczy byłbym dumny”.
Tusk dotrzymał swojej kolejnej obietnicy. Tak jak z autostradami, nowa ustawa nie może się pojawić od rzucenia zaklęcia czarodziejską różdżką, dwa lata trwa samo mielenie legislacyjnych młynów.
Cieszę się z tej ustawy, bo prawo powinno jasno stawiać sprawę: kara cielesna nie jest „metodą wychowawczą”. Jest – w najlepszym wypadku – błędem.
Owszem, rodzicom zdarzają się takie błędy, sam – cytując premiera Tuska – mam za co swoje dzieci przepraszać, ale to tak jak z prowadzeniem samochodu. Nie ma kierowcy, który choć raz w życiu by nie przekroczył dopuszczalnej prędkości – ale kto z tego wyprowadzi postulat o całkowitym zniesieniu kodeksowych ograniczeń?
Po sieci lata obecnie spreparowany przez Frondę materiał o rzekomych potwornych nadużyciach, które ta ustawa spowodowała w Szwecji. Oto rodzice, nie mogąc bić swoich dzieci, stracili w ich oczach wszelki autorytet i są przez własne dzieci zaszczuci i sterroryzowani.
Tego typu argumentacja może przekonać chyba tylko kogoś, kto nigdy nie przeżył wielkiej przygody bycia rodzicem. Odwołuje się to do infantylnej wizji dziecka jako naturalnego wroga rodziców, który – jeśli tylko spuścimy go na chwilę ze smyczy – natychmiast zacznie swoich rodziców okradać, bić i szantażować.
Kto przeżył rodzicielstwo, ten zwyczajnie wie, że to wygląda inaczej. Od chwili, w której trzymasz na rękach w szpitalu maleńkiego noworodka, to jest istota, której chcesz przychylić nieba.
Autorytetu u dziecka nie da się zbudować siłą fizyczną choćby dlatego, że bardzo szybko dziecko stanie się silniejsze od Ciebie. Konrad Niklewicz na swoim blogu snuł niedawno wizję „fali napaści na 12-letnie kajtki” (spowodowanej iPodyzacją szkoły).
Wizja próby napaści na moich trzech budrysów budzi we mnie komentarz będący trawestacją dowcipu o milordzie, któremu tygrys zaatakował żonę – „sam zaczął, to niech sam się teraz martwi”. Gdybym miał się bać swoich dzieci jako swoich wrogów, to i tak żadna ustawa by mnie nie uratowała, takich dwóch jak ich trzech to starczy na ośmiu.
A jednak się nie boję. Autorytetu rodzic nie buduje przemocą, zwłaszcza nie u nastolatka. Autorytet tworzy te kilkanaście lat wspomnień, w których rodzic zawsze obecny jest jako ten, kto był gotów służyć pomocą. Ten, kto dobro dziecka zawsze stawiał przed własnym interesem.
Ten, kto żyjąc zgodnie z głoszonymi przez siebie zasadami, do czegoś tam w życiu doszedł – niby zawsze mogłoby być lepiej, ale zawsze też mogłoby być gorzej, a więc nie są to takie znowu najgorsze zasady świata. Takiemu komuś dziecko zwyczajnie jest gotowe wierzyć na słowo – przez poprzednie piętnaście lat się na tym nie nacięło, dlaczego miałoby się naciąć teraz?
To zdumiewające, że w naszej prawicowej, narodowo-katolickiej publicystyce tak bardzo nieobecnym tematem przy opisie rodziny jest miłość. Bardzo zwyczajne w normalnej rodzinie uczucie sprawiające, że dziecko samo z siebie chce sprawić swoim rodzicom przyjemność (a oni jemu). I z dumą pochwalić się: dobrym stopniem, posprzątanym pokojem, samodzielnie napisanym wierszykiem albo szkolnym sukcesem.
Wbrew temu, co się wydaje polskiej prawicy, strach przed bólem nie jest dla dziecka skuteczną motywacją. Kary fizyczne – nomen omen – dziecku codziennie wymierza fizyka. Prawa Newtona, prawo Hooke’a, zasada zachowania energii, termodynamika. Stąd poobijane kolana, zdarty naskórek, guzy, oparzenia, zadrapania. Od czasu do czasu interwencja lekarza, muszącego coś zszyć albo nastawić.
Rodzica, który chciałby swoje dziecko ukarać równie surowo i równie boleśnie, jak prawa fizyki to regularnie robią za łażenie po drzewach czy granie w piłkę, każdy nazwałby słusznie zwyrodnialcem. A przecież nawet bardzo bolesna kolizja z prawami fizyki nie powstrzymuje dziecka przed dalszym brykaniem – wróci na boisko zanim mu zdejmą szwy z rozciętej głowy.
Jakim idiotą musiałby być rodzic grożący dziecku słowami „jeszcze raz wejdziesz na drzewo, to dam ci klapsa?”. Ano, takim jak przeciętny polski prawicowy publicysta.
Obserwuj RSS dla wpisu.