Jak już wspominałem, czasem lubię swój zawód. Zrobiłem właśnie do „Telewizyjnej” wywiad z Lucy Lawless (redaktor Krzyżaniak kiedyś skarżył się, że za mało mu dziękuję – więc niniejszym dziękuję). Wciąż jestem pod wrażeniem i z tej okazji czerwcowy ranking od czapy poświęcę pojęciu „innuendo”.
To jeden z moich ulubionych terminów popkulturowych. Zdaje się, że przeniknął do głównego nurtu z subkultury gejowskiej, pełnej aluzji, campowego przedrzeźniania i wszelakich dubl ałtądrhrhrr, jak w przeboju o chrześcijańskim stowarzyszeniu młodych mężczyzn.
Moim ulubionym serialem telewizyjnym zbudowanym na erotycznym innuendo jest – jakżeby inaczej – „Z Archiwum X”. Pytanie „kiedy się wreszcie pocałują” albo wręcz „czy potajemnie romansują” dręczyło widzów od samego początku, ale dopiero w trzecim sezonie twórcy zaczęli z tymi oczekiwaniami pogrywać.
Na początku właśnie poprzez typowe niedopowiedzenia. W „War of the Coprophages” Mulder wysłuchując przez telefon kolejnej tyrady Scully na temat absurdalności jego ufologicznej manii odpowiada „a co masz na sobie?”, żartobliwie odnosząc się do nerdgazmu, jaki w fanach serialu wzbudzają te monologi wygłaszane przez piękną kobietę (Gillian Anderson wtedy zresztą karmiła piersią, a to robi kobiecej urodzie lepiej niż najlepsze pushupy).
W tym samym odcinku widać jednak, że sama Scully nie może się doczekać kolejnego telefonu od Muldera – a gdy ten poznaje inną kobietę-naukowca, która dla odmiany akceptuje te absurdalne teorie, wyraźnie czuje się zazdrosna. Tym bardziej, że ta kobieta ma na imię Bambi!
Potem mieliśmy coraz bardziej jajcarskie odcinki, w których Scully i Mulder flirtują, bo: to nie jest tak naprawdę Mulder (2x), bo to alternatywna rzeczywistość w trójkącie bermudzkim, bo udają małżeństwo w celach inwigilacyjnych itd. I wreszcie Muldera i Scully razem w łóżku już całkiem oficjalnie bez żadnego innuedo w wielkim finale serialu, „The Truth”.
Na drugim miejscu serial trochę chyba dzisiaj zapomniany, ale bez niego być może nie byłoby eksperymentujących seriali jak „XF” – „Moonlighting”, w TVP pokazywane jako „Na wariackich papierach”. Cybill Shepherd i młodszy od niej o 5 lat Bruce Willis stworzyli przepiękny związek „rozkapryszonej damy” i „niegrzecznego chłopczyka”.
Wszyscy czekali, aż pójdą się kochać i… w trzecim sezonie niespodziewanie poszli. Razem z nimi poszła oglądalność i było to zapewne ważną nauką dla producentów seriali lat 90.: że najlepiej się sprawdza rozpalające wyobraźnię widzów innuendo, a ewentualne przejście do konkretów należy zachować na odcinek typu „Finale grande”.
Rozpalanie wyobraźni świetnie się udało producentom „Xeny” – na ile można im w tej sprawie wierzyć, fandom doszukujący się w wątku Xeny i Gabrielle lesbijskich podtekstów początkowo ich autentycznie zaskoczył.
Ja im wierzę – „misaimed fandom”, czyli ludzie podążający za jakimś spektaklem wbrew pierwotnym intencjom twórców, to częste zjawisko w popkulturze. Terlikowski też pewnie nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wielu ludzi czytało „Operację chusta” dla śmiechu.
Gdy tylko twórcy uświadomili sobie istnienie tego fandomu, zaczęli z nim pogrywać. Mimo wszystkich różnic między tymi serialami, grali podobnie jak w „Z Archiwum X”: a to mamy duszę czasowo zamieszkującą inne ciało, a to pocałunek ma ratować życie za sprawą jakiegoś mambo-dżambo.
Tyle, że robili to z typowo nowozelandzką gracją przypominającą otwieranie piwa pustym oczodołem, pamiątką po towarzyskim kwiprokwo z wytatuowanym Maorysem. Za którą to grację kochaliśmy ten serial (nie licząc cleavage shots).
Obserwuj RSS dla wpisu.