Android ssie


Powolny powrót do normalnej rzeczywistości zacząłem od trafienia przez mój ulubiony lolkontentowy serwis technologicznie do artykułu z The Register o frustracji twórców aplikacji na Androida.
Z oryginalnego artykułu jasno widać, jak głupio robiłby człowiek kierujący się przy wyborze smartfona lub tabletu tym, co wypisują chłopcy portalowcy w różnych sieciowych serwisach. Ich interesują głównie rzeczy, które dla użytkownika mają znaczenie drugorzędne – zygapiksele, ramoherce i nanobajty.
Nie zauważają tego, co jest najważniejsze dla użytkownika: na przykład tego, jak łatwo znajdę i kupię interesującą mnie aplikację. Co będzie, jeśli stracę połączenie internetowe w trakcie zakupu i zapłacę za aplikację, która do mnie ostatecznie nie dotarła? Kto weźmie na siebie kwestię supportu, jeśli aplikacja developera X nie zadziała na telefonie producenta Y? Kto mi w takiej sytuacji zwróci kasę?
Jak wynika z tekstu w The Register, androidowy użytkownik i developer wpada w takiej sytuacji w problem skądinąd doskonale znany ludziom, usiłującym skontaktować się z guglem – pisanie na berdyczow@gmail.com. Jeśli ktoś w ogóle odpisze, to będzie to autoresponder przekierowujący do zautomatyzowanego systemu bezwartościowych podpowiedzi.
W przypadku iPoda/iPada/iPhone’a, gadżety, sklep i aplikację do obsługi sklepu pochodzą od tej samej firmy. Która zatrudnia ludzi odpisujących na maile. Kiedy raz przydarzyła mi się sytuacja „ojej, coś kupiłem a potem urwało mi się połączenie”…, spanikowany wysłałem maila do supportu i niemal natychmiast żywa istota ludzka (albo idealny bot Turinga, wszystko jedno) odpisała mi, że rozwiązaniem jest opcja w menu „check for available downloads”.
Faktycznie, widziałem taką opcję przedtem, ale nie wiedziałem, do czego służy – no to się dowiedziałem. A Apple zyskało u mnie punkt za support dotyczący sprzedaży (supportu dotyczącego działania aplikacji na iPhone dotąd nie potrzebowałem, chyba że liczyć walkthrough do przygodówki).
To, co chłopcy portalowcy opisują jako zaletę Androida – z punktu widzenia developerów jest wadą. Brak kontroli DRM zachęca do piractwa. Otwartość rynku powoduje, że wartościowe aplikacje trudno wyłowić z zalewu chłamu i pornografii.
W rezultacie człowiek, który będzie się kierował poradami portalowych mędrków wyląduje z telefonem, na który wychodzi mniej ciekawych nowych aplikacji – przez pierwszy miesiąc będzie się bawić porn-appsami typu „pokaż cycki”, a potem wyrzuci ten chłam i kupi Ajfona.
Portalowy autor przeżył najwyraźniej lekki szok poznawczy gdy się dowiedział, że wszystko co dotąd o smartfonach pisała jego redakcja, warte jest roztrzaskania o kant bioder, opatrzył więc tekst piękną wstawką ideolo (podoba mi się zwłaszcza toporna stylistyka – autor nie umie napisać czegoś od siebie, więc w jego tekście coś się „wydaje” nie wiadomo właściwie komu):
„Pretensje dotyczące zbytniej otwartości, czy braku polityki minimalnych cen, nie wydają się do końca przekonujące. Te cechy wynikają po prostu z innego charakteru platformy Googla i wydają się świadomą decyzją. Dzięki nim nie ma także arbitralnego usuwania aplikacji, albo odrzucania takich które dublują funkcjonalność dostępnej już aplikacji”.
Wszystkie plusy Ajfona nie powinny przesłaniać wam minusów, towarzyszki i towarzysze! Postawcie na platformę gorszą w obsłudze, ale taką, na której nikt nie odrzuca „aplikacji dublujących funkcjonalność!” – w końcu po co wam nowe funkcje, lepiej mieć fafnaście robiących to samo!

Obserwuj RSS dla wpisu.

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.