W cyklu plejlistowym pojawiła się już piosenka „She Said” z albumu „The Defamation of Strickland Banks”, ale postanowiłem dać notkę o samym albumie.
W tamtej notce pisałem, że singiel „She Said” jest już być może ostatnim singlem, który przyniósł mi takie oldskulowe odkrycie – kupiłem sobie przy Oxford Street praktycznie w ciemno, bo te dwa czy trzy quidy mnie nie zbawią, a zaintrygowała mnie okładka, wyglądająca jak okładki singli CD będących wznowieniami winyli sprzed wielu dekad.
Teraz napiszę o całym albumie, bo spełnia on obietnicę, którą dało to oldskulowe wzornictwo – to tzw. „concept album” jak za czasów Pinka Floyda i Ziggy Stardusta. Kolejne piosenki opowiadają historię muzyka niesłusznie oskarżonego o gwałt, któremu w więzieniu ostatecznie odbija szajba i pewnie nigdy już nie wróci do normalnego życia (choć jakaś nadzieja widoczna jest w przedostatnim utworze?).
Historia jako historia jest mało przekonująca, ale na litość boską, czy ktoś by zdzierżył fabułę „Pink Floyd The Wall”, gdyby to była powieść? Concept album to przecież przede wszystkim jednak muzyka.
I tutaj znowu: nie twierdzę, że cały album „The Defamation of Strickland Banks” zasługuje na pięć gwiazdek w moich ajtjunsach. Dałem tę ocenę tylko „She Said”, poza tym czwóreczki i trójeczki.
Wszystkie te piosenki są imitacją taką samą jak okładka singla – imitują czarne brzmienia z lat 60. Aranżacje przypominają trochę Motown, Plan B imituje swoim śpiewem klasyków takich jak Marvin Gaye – wszystko razem ma czarne korzenie, ale jest wybielone dla europejskiego słuchacza tak jak covery szlagierów zza oceanu, od których swoją karierę zaczynali Beatlesi czy Stonesi.
Nie dałbym więc tej płycie nagrody za oryginalność, ale… ale słucha się bardzo przyjemnie. W czasach ajpodyacji i władzy plejlisty, pojawił się album taki jak sprzed lat, którego fajnie się słucha piosenka po piosence. To co najmniej temat na bloga!
Obserwuj RSS dla wpisu.