Bardzo lubię jeździć samochodem. Gdyby ktoś mi zaproponował sfinansowanie trasy do Lizbony i z powrotem, pojadę dla samej przyjemności jazdy.
Kiedy Bratbud zaalarmował na Blipie, że norma Euro5 grozi odebraniem przyjemności jazdy, bardzo się przestraszyłem. To było dla mnie jak wiadomość, że unijne normy na wołowinę zabiją przyjemność jedzenia t-bone’a.
Na szczęście okazało się, że to tylko ściema z jakiegoś portalu motoryzacyjnego. „Istnieje też takie pojęcie jak radość z prowadzenia – obce ekologom” – ogłosił jego autor i stwierdził, że Euro5 ją zabiera.
Przerażony zajrzałem do swojego świadectwa homologacji: mój samochód spełnia tę normę. A przecież odbyłem nim kilka przyjemnych wypraw, w planach mam następne. Jak to możliwe, że mimo spełniania surowych unijnych norm, odczuwam „radość prowadzenia”?
Problem wyjaśnia analiza dalszej części tekstu. Niełatwa, bo coś nie ma chłopina lekiej ręki do pisania. Jeden z opisywanych przez siebie samochodów opisuje jako nadający się na rodzinną wyprawę w Alpy, po czym dodaje: „Poruszając temat właśnie tego kierunku, chyba każdemu, kto oglądał Top Gear, przychodzi na myśl wyprawa Hammonda właśnie tam”.
Uczcijmy minutą ciszy melodię i gramatykę tego zdania. Wszyscy kochamy portalowe dziennikarstwo, prawda? Wracając do meritum: wprawdzie oglądałem Top Gear, ale kiedy myślę o kierunku alpejskim, przychodzą mi na myśl przede wszystkim MOJE wyprawy.
Dotykamy tutaj samego sedna portalowej publicystyki motoryzacyjnej. Z natury rzeczy, to co się przeżyło w realu, zapada w pamięć silniej niż to, co przeżywał ktoś inny i opowiadał o tym w telewizji.
Jeśli ktoś wyżej ceni „wyprawy Hammonda” od swoich własnych to znaczy, że sam pojęcie „radości z prowadzenia” zna głównie z tego, co obejrzał w Top Gear. Jeśli komuś seks kojarzy się tylko z tym, co oglądał w pornosach to znaczy, że nigdy nie wyszedł poza masturbację.
Lubię jeździć naprawdę, więc interesują mnie takie samochody, jakie przeciętnie zarabiający dziennikarz może sobie kupić. Albo, powiedzmy, wypożyczyć u jakiegoś Hertza. Nawet zakładając, że autor tego tekstu kiedykolwiek załapał się na parominutową przejażdżkę którymkolwiek z opisywanych przez niego samochodów – to przecież co ma wspólnego jazda po płycie lotniska z prawdziwą „radością z prowadzenia”?
Radość z prowadzenia, drogi kolego, to radość z własnej wyprawy. Alpejskie przełęcze przemierzyłem lata temu jeszcze Daewoo Espero i miałem z tego więcej radości, niż Ty oglądając wszystkie odcinki „Top Gear” razem wzięte.
Człowiek, który rozumie, co to jest „radość z prowadzenia”, będzie wolał dwutygodniową wyprawę Dacią Logan niż pięciominutową przejażdżkę Mazdą RX8 po zamkniętym torze. Lub fapanie przy zdjęciu Lamborghini.
Popieram normy emisyjne, bo „radość z prowadzenia” nie ma nic wspólnego z „radością smrodzenia”. Gdybym mógł w Alpy pojechać samochodem nie zatruwającym środowiska w ogóle, oczywiście taki bym wybrał. Normy Euro to na razie najlepsze co przemysł ma do zaoferowania – więc biorę to co jest.
Jeśli o mnie chodzi, jestem za ich maksymalnym zaostrzaniem. Zakaz wjazdu do centrum miasta dla samochodów nie spełniających norm? Jestem za. Plus: za rygorystycznym zabieraniem dowodów rejestracyjnych kierowcom sztrucli kopcących starym dieslem albo zagazowanych, które ewidentnie już żadnych norm nie spełniają. Choćby dlatego, że nie chcę stać za czymś takim na światłach.
Polscy dziennikarze motoryzacyjni przypominają mi Crazy Froga: to wszystko takie jedno wielkie wpatrywanie się w zdjęcie samochodu, który wyprodukowano w kilku sztukach celem pokazywania na wystawach, i robienie dziecinnego „brrrm brrrrm brrrrrrm”.
Nie chce mi się ich czytać, wolę sobie gdzieś pojechać.
Obserwuj RSS dla wpisu.